Wyszukaj w serwisie
Goniec.pl > Non-fiction > Śledztwo Gońca. Podróże, których nie było. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski
Daniel Arciszewski
Daniel Arciszewski 04.11.2024 10:03

Śledztwo Gońca. Podróże, których nie było. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski

Krzysztof Rutkowski
Fot. Kapif

Gdy Rutkowski usłyszał płacz matki w słuchawce, kazał przyjechać jak najszybciej. Z pieniędzmi. Wysłuchał, pocieszył, obiecał pomóc. Później ślad po nim zaginął. Jak po córce, którą miał odszukać w Stanach.

Czekanie na detektywa

* To czwarty odcinek naszej serii pt. „Zły detektyw. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski”. Przedstawiamy w nim zagraniczne wojaże detektywa, do których prawdopodobnie nigdy nie doszło

W połowie 2005 r. Kamila T. spełniła swoje marzenie. Poleciała do USA. Wrażeniami z pobytu w Nowym Jorku dzieliła się z matką i siostrą niemal codziennie. Kobiety wysyłały sobie maile, dzwoniły do siebie, na bieżąco mówiły, co dobrego po obu stronach oceanu.

Aż nagle kontakt się urwał.

"Wpadłam w panikę” - wspomina tamte dni 70-letnia Leokadia T., zeznająca w procesie oszustw Rutkowskiego.

W styczniu 2006 r. Polacy nie wiedzieli jeszcze, że Rutkowski wyprowadził miliony złotych z karuzeli vatowskiej Henryka M., za co niebawem trafi do aresztu. Wciąż uważano go za wybitnego specjalistę od zadań specjalnych. Wciąż panowało przekonanie, ze jeśli ktoś może odnaleźć zaginioną osobę po drugiej stronie kuli ziemskiej, na pewno będzie to detektyw Rutkowski.

Kontakt z nim poleciła znajoma córki. - Doradziła mi, żeby zgłosić się do Rutkowskiego, to on nawet bezpłatnie udzieli mi porad. Dała mi numer telefonu. Po kilku próbach, bo nie zawsze mógł ze mną rozmawiać, w końcu powiedziałam, o co mi chodzi. Już w czasie pierwszej rozmowy telefonicznej powiedział: „to niech pani szybko przyjedzie z tymi pieniędzmi bo ja niedługo będę w Nowym Jorku w innej sprawie to przy okazji i pani sprawę załatwię”. Po czym podał datę spotkania - zeznawała przed sądem oszukana Leokadia T.

Rutkowski podał stawkę: prawie dziesięć tysięcy w przeliczeniu na złotówki. Biorąc zlecenia zagraniczne, Rutkowski cenę zawsze podawał w obcej walucie. W tym wypadku 3 tys. USD po kursie 3,20 zł za dolara.

- Jeszcze się pytałam, czy to ma być w dolarach, powiedział, że niekoniecznie, to „polecimy” po kursie. On po prostu kazał przyjechać z pieniędzmi - czytamy w protokole rozprawy toczącej się przeciwko nielegalnej działalności byłego detektywa.

Koniec lutego 2006 r. Do spotkania z Rutkowskim miało dojść w filii Biura Doradczego Rutkowski w Warszawie. Do pamiętającej stalinowskie czasy kamieniczki przy ul. Białej 4, Leokadia T. pojechała ze swoim synem. Gdyby nie on, kobieta pewnie wpadłaby w szał jeszcze przed spotkaniem.

"Nie wiem, ile tam siedziałam. Nikt się mną nie zajmował. Rutkowskiego nie było. Była tylko sekretarka. W końcu ona się od niego dodzwoniła. On tam miał swoich kierowców i samochody, i kazał przywieźć się do Łodzi” - wspominała Leokadia T.

Panią Leokadię zaproszono do auta "Rutkowski Patrol". Syn pojechał za nimi. Podróż była męcząca, jeszcze nie było A2, a ludzie Rutkowskiego - tak, jak ich szef - słynęli z brawury za kierownicą. Okazało się, że z pośpiechu przyjechali za wcześnie.

- W tej Łodzi znów czekałam ze dwie godziny. One dzwoniły, dzwoniły do tego Rutkowskiego. Tych sekretarek były ze cztery. Jak one dzwoniły, to on kazał, żebym ja wpłaciła te pieniądze - 9 600 zł, inaczej nie będzie rozmowy. Jedna skasowała pieniądze. W końcu kazali mnie tam wprowadzić do takiego pokoiku i znów czekałam samotnie sama nie wiem ile - żaliła się kobieta.

W końcu do ciasnego pokoiku kamienicy przy Piotrkowskiej 121 wchodzi spóźniony Rutkowski. Rozgniewaną kobietę studzą jego zapewnienia. Obiecuje jej, że osobiście pojedzie do Nowego Jorku sprawdzić ostatnie znane matce miejsce pobytu córki.

Faktura VAT na konsultacje i doradztwo wystawiona przez "Biuro Doradcze Rutkowski" nie wzbudziło żadnych podejrzeń. "Od początku było jasne, jakie mam zlecenie i że chodzi o detektywa. Uważałam, że pan Rutkowski jako detektyw wiele może, bo się naoglądałam tych filmów o nim. Leciał ten serial o nim i ja się naoglądałam, jaki on jest wiarygodny i skuteczny i dlatego się do niego zgłosiłam. Mnie było wszystko jedno, jaki tam podmiot jest wpisany. Ja byłam przekonana, że to będzie realizował sam Rutkowski, bo on powiedział, że tam pojedzie” - zeznawała oszukana kobieta.

 

  • ZOBACZ DYSKUSJĘ W STUDIU GOŃCA O KRZYSZTOFIE RUTKOWSKIM:

ZOBACZ: Śledztwo Gońca: 1,44 mln zł za wolność, czyli jak Rutkowski płaci 60 tysięcy miesięcznie, żeby nie pójść siedzieć

Śledztwo Gońca: Pozorowane poszukiwania i autoreklama za 6 tysięcy. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski Śledztwo Gońca: Zły detektyw. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski [ODCINEK 1]

Rutkowski w Brooklynie

Po spotkaniu w lutym, kontakt z Rutkowskim się urywa. "On się nie odzywał, a ja uporczywie dzwoniłam. Mnie już w końcu nie chodziło o te pieniądze stracone, tylko co się dzieje z córką. Mówił, że w tej chwili nie może rozmawiać, albo że zaraz oddzwoni, ale nie oddzwaniał nigdy” - wspominała matka.

Kilka miesięcy później kobieta została wezwana na przesłuchanie w sprawie nielegalnej działalności Rutkowskiego. Zadzwoniła mu o tym powiedzieć. Wtedy Rutkowski zareagował.

Detektyw zaproponował spotkanie w hotelu w Niemcach koło Lubartowa. Zawiozła ją druga córka. Był czerwiec 2006 r.

- Jak podjechałyśmy na plac, to przed hotelem stał już samochód z napisem „Patrol Rutkowski”. Siadłyśmy w środku przy stoliku, ale nikt do nas nie przychodził. Nikt nas o nic nie pytał. Posiedziałyśmy jakiś czas i w końcu Rutkowski przyszedł do naszego stolika. Powiedział wtedy: „niech się pani nie martwi, ja byłem w USA, rozmawiałem w tej sprawie, ale córki nie widziałem” i powiedział mi nazwisko jakiegoś faceta, z którym córka miała rzekomo być - wspominała kobieta.

Rutkowski miał bowiem odnaleźć motel w Brooklynie zamieszkiwany przez Kamilę T. Przechwalał się swoją intuicją. Według niego portier motelu wiedział, gdzie córka się udała, lecz niestety nie chciał tego Rutkowskiemu powiedzieć.

- Wtedy w hotelu w Niemcach jak on mi przekazywał co ustalił, to we wszystko wierzyłam. Ja byłam w takim stanie, że chciałam mu wierzyć, on mnie wtedy uspokoił, że z córką wszystko w porządku - wspominała przed sądem kobieta.

Rutkowski kazał Leokadii T. złożyć zawiadomienie na policję, co pozwoli mu skontaktować się z FBI.

To był jej ostatni kontakt z Rutkowskim.

Dla Leokadii T. zaczęły się najgorsze tygodnie życia.

ZOBACZ: Śledztwo Gońca: Zły detektyw. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski [ODCINEK 1]

 

Zamknięty podróżnik

W lipcu 2006 r. Krzysztofa Rutkowskiego zatrzymano i aresztowano w związku z wyprowadzeniem 2,3 mln zł z karuzeli watowskiej Henryka M.

- Jak zobaczyłam w telewizji, że on jest zamknięty, to mi ręce opadły. Nie domagałam się sprawozdania z czynności w formie pisemnej, bo ja już później byłam po prostu w depresji - zeznawała oszukana kobieta.

Na szczęście córka Leokadii T. w końcu się odnalazła.  Przy tym uświadomiła matkę, że ta została oszukana przez Rutkowskiego.

- Okazało się, że nikt tam do USA nie przyjeżdżał. Żadnego z tych nazwisk, co on mi podał, córka nie potwierdziła, nie znała. Ja dziś jestem przekonana na 100 proc. że żadne czynności nie zostały podjęte. Te rzeczy, o których Rutkowski mi mówił, nie zgadzały się z tym co mi powiedziała córka - zeznawała Leokadia T.

Kobieta na emeryturze nie miała jednak ochoty ciągać się po sądach ze znanym detektywem. "Nie domagałam od niego nigdy zwrotu pieniędzy. Nie chciałam mieć z nim już nic wspólnego” - podsumowała zeznająca przed sądem kobieta.

London calling

Manipulacji Rutkowskiego doświadczyła też inna z oszukanych, Maria L., która nieświadomie zleciła "Biuru Doradczemu Rutkowski" poszukiwania zaginionego bratanka w Londynie.

- Wybrałam to biuro, bo znajomi mi tak poradzili, że ma on takie spektakularne osiągnięcia, co było widać w programie telewizyjnym - zeznawała przed prokuraturą Maria L.

Telefon do biura znalazła w internecie. Gdy pracownik usłyszał, że chodzi o zaginięcie za granicami RP, Maria L. natychmiast uzyskała osobisty numer detektywa.

 

3 na 20

- Zadzwoniłam pod ten numer, przedstawiłam mu sytuację. Powiedziałam, że chcemy odszukać Jakuba. On przyjął to zlecenie i prosił o kontakt w celu uzgodnienia terminu spotkania, na którym podpisana zostałaby umowa - opowiadała.

- Dzwoniłam potem wiele razy, aż w końcu dowiedziałam się od niego, że jeden z jego pracowników będzie na Wybrzeżu i się ze mną spotka. W dniu 21 lub 22 stycznia 2005 r. spotkałam się z panem Leszkiem Jóźwiakiem (do dziś pełni funkcję dyrektora legalnie działającej Rutkowski Biuro Detektywistyczne Security-Service - red.) w Hotelu Europa w Sopocie. Podałam szczegóły odnośnie wyglądu Jakuba, jego zdjęcie oraz listę miejsc, gdzie może przebywać. Wtedy też podpisałam umowę i wpłaciłam pieniądze w kwocie 12,2 tys. zł. W umowie zlecałam odnalezienie Jakuba L. - zeznawała kobieta.

Po wpłacie środków kontakt się urwał. - Dzwoniłam do Rutkowskiego ustalić co się dzieje w sprawie. Na moich 20 telefonów, on trzy razy do mnie osobiście zadzwonił. Rozmawiając z nim telefonicznie, zawsze mnie zwodził, mówiąc, że jakieś działania podjął, ale faktycznie nie polegało to na prawdzie, albowiem efektów nie było żadnych -  mówiła kobieta.

- Jedyną pewną informacją dotyczącą podjętych działań przez Krzysztofa Rutkowskiego jest to, że dzwonił do konsula w Anglii oraz wcześniej dzwonił pod telefon komórkowy w Anglii, który udostępniłam panu Leszkowi Jóźwiakowi - stwierdziła.

Do czasu procesu Rutkowskiego, chłopak zdążył się odnaleźć. Wrócił do Polski cały i zdrowy. Wtedy kobieta opowiedziała o finale poszukiwań Biura Doradczego Rutkowski.

- Bratowa chciała zadzwonić do pana Rutkowskiego, że chłopak się znalazł. Rutkowski wpadł w słowo mojej bratowej, że dzwonił do wicekonsul, a ona złoży zawiadomienie na policję, przy czym ona już dzień wcześniej wiedziała, że bratanek się odnalazł, co dowodzi, że pan Rutkowski kłamał. Napisałam pismo do pana Rutkowskiego żeby zwrócił nam minimum połowę sumy. Pan się nie odezwał - zeznawała Maria L.

 

Bujda na resorach

W Londynie zaginął też syn Hanny Z. Pojechał tam na zarobek. Po dwóch-trzech latach miał wrócić do Polski. Od dłuższego czasu nie dawał jednak żadnego znaku życia.

Matka zgłosiła zaginięcie syna na komisariacie w Nadarzynie. - Ponieważ działania policji nie przyniosły spodziewanego rezultatu, ja postanowiłam skontaktować się z Rutkowskim. Traktowałam to jak ostatnią deskę ratunku. Przed kontaktem z nim wyczerpałam wszystkie środki. Nie pomogli znajomi, nie pomogła rodzina. Od Rutkowskiego oczekiwałam, że znajdzie mi syna. Sądziłam, że ustali adres, gdzie przebywa lub ustali czy chociaż żyje. Że pojedzie do Londynu nawiąże kontakt z tamtejszą policją, rozwiesi zdjęcia, sprawdzi jakieś adresy pod którymi syn może przebywa - zeznawała przesłuchiwana w śledztwie dot. Rutkowskiego kobieta.

W imieniu Biura Doradczego Rutkowski zlecenie przyjmuje prawa ręka Rutkowskiego, odpowiedzialna za funkcjonowanie warszawskiej filii firmy.

3 marca 2004 r. kobieta pojechała na ulicę Białą 4. W malutkim pokoiku opowiedziała nieznanemu mężczyźnie wszystko, co wie o zaginięciu syna. - Powiedział, że przejmują sprawę oraz powiedział, że trzeba spisać umowę a także wpłacić pieniądze. Od wpłaty pieniędzy uzależnione było podjęcie jakichkolwiek czynności - opowiadała kobieta.

Umowa dotyczyła „podjęcia prób ustalenia miejsca pobytu zaginionego Rafała Z, okoliczności jego zaginięcia oraz ustalenia kręgu osób, które mogły się do niego przyczynić".

 

Doradcze poszukiwania

Na przyjęciu kwoty 12,2 tys. zł działalność biura miała się skończyć.

- Podczas prowadzenia sprawy z agencji nie zadzwoniono do mnie ani razu. To zawsze ja dzwoniłam, przekazywałam jakieś nowe informacje, jeśli czegoś się dowiedziałam. Agencja była zupełnie bierna. Miałam wrażenie, że sprawa została przyjęta i schowana do szuflady, bo nic się nie działo (...) Moim zdaniem Rutkowski nie podjął żadnych działań - żaliła się śledczym Z.

Wkrótce na jaw miało wyjść kłamstwo pracowników słynnego "biura Rutkowski. - Była taka sytuacja, że przekazałam informację agencji, że znajoma widziała syna w Londynie w okolicach dworca Victoria. Rutkowski miał to sprawdzić. Podałam telefon do znajomej. Uzyskałam informację, że byli, rozmawiali w Londynie, ale później, po konfrontacji z tą znajomą okazało się, że niczego takiego nie było - zeznała Hanna Z.

Kiedy kobieta przyłapała pracowników Rutkowskiego na kłamstwie, zażądała sprawozdania z podjętych działań. - Wówczas otrzymałam pismo, podczas którego wynikało, że byli w Londynie i ustalili, że współlokator mojego syna pochodzi z Poznania i podali mi jego adres. Był to dla mnie dokument zupełnie bezwartościowy - mówiła kobieta.

Podczas ostatniego kontaktu z firmą Rutkowskiego kobieta wyrzuciła jedynie pracownikom, że te poszukiwania to "bujda na resorach". - Jak zwykle pytałam się o stan poszukiwań i jak zwykle niczego się nie dowiedziałam - żaliła się Hanna Z.

Do czasu procesu Rutkowskiego, zaginiony odnalazł się. W sądzie kobieta dodała, że była pewna, że kontaktuje się z agencją detektywistyczną. - Ja do agencji doradczej nie szłabym pytać, jak szukać syna. Chodziło mi o jego odnalezienie - mówiła.

 

  • PROKUTATOR EWA WRZOSEK KOMENTUJE SPRAWĘ KRZYSZTOFA RUTKOWSKIEGO: