Śledztwo Gońca: Pozorowane poszukiwania i autoreklama za 6 tysięcy. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski
Krzysztof Rutkowski obiecywał Irenie Ł., że zrobi wszystko, by odnaleźć jej zaginioną córkę. Zamiast poszukiwań, była informacja o “kimś podobnym widzianym na ulicy” i absurdalna konferencja prasowa za ponad 6 tys. zł. ”Ona dotyczyła wyłącznie Krzysztofa Rutkowskiego. Moim kosztem zrobił sobie reklamę!" - mówiła zrozpaczona kobieta.
Pozory
- To drugi odcinek naszej serii pt. „Zły detektyw. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski”. W pierwszym opisaliśmy losy oszukanej Łucji. Jutro u nas kolejna część śledztwa
12 października 2016 r. Irena Ł. popłakała się na sali sądowej. Pękła, gdy musiała opowiedzieć o pożyczce zaciągniętej na usługę pt. "konsultacja i doradztwo w zakresie zaginięcia Wioletty R".
"Od pierwszego dnia, od wpłacenia kwoty, pan Rutkowski i jego ludzie pozorowali, że szukają mojej córki” - powtarzała na sali sądowej roztrzęsiona 74-latka.
Ekipa Rutkowskiego obiecywała jej zaangażowanie psów tropiących, użycie kamer termowizyjnych, "obstawianie" podejrzanych i pracę "48 godzin na dobę".
"Oczywiście nie było ani kamer ani psów. Nie działo się nic. To były pozorowane czynności od początku do końca” - zeznawała.
ZOBACZ WIDEO O KRZYSZTOFIE RUTKOWSKIM:
Śledztwo Gońca: 1,44 mln zł za wolność, czyli jak Rutkowski płaci 60 tysięcy miesięcznie, żeby nie pójść siedzieć Śledztwo Gońca: Zły detektyw. Tak pracuje Krzysztof Rutkowski [ODCINEK 1]Zaginięcie
Noc z 5 na 6 sierpnia 2005 r. Irena Ł. zapamięta do końca życia. Wybuch płaczu, wywołany wspomnieniem tamtych dni, sąd z urzędu odnotuje w protokole.
Z pozoru 36-letnia Wioletta R. była ostatnią osobą, która wyszłaby z domu i nie dała znaku życia. Niska i drobniutka nauczycielka z włosami w grzybek, miała z mężem czteroletnią córkę - oczko w jej głowie.
Ale w domu nie działo się najlepiej. Para kłóciła się, z czasem o wszystko, nawet o względy dziecka. Kobieta zamykała się w sobie coraz bardziej. Stała się skorupą siebie sprzed lat. - Trudno było do niej dotrzeć. Mogła być zestresowana, czuć się fatalnie. Ale nie uwierzę, że odeszłaby z domu nie zabierając ze sobą dziecka - przekonywała dziennikarzy matka Wioletty R., gdy o zaginięciu jej córki zrobiło się głośno w całej Polsce.
Przerwany urlop
O tym, że Wiola wyszła z domu i już nie wróciła, Irena Ł. dowiedziała się 7 sierpnia 2005 r. Akurat była z innym swoim wnuczkiem na wczasach w Bystrej. Jej córki nie widziano już wtedy przeszło dobę. Irena Ł. wróciła do rodzinnego Zabrza i zgłosiła zaginięcie na komisariacie.
- Tam dowiedziałam się, że 10 minut wcześniej zaginięcie zgłosił mój zięć - mówiła w późniejszym śledztwie przeciwko Rutkowskiemu Irena Ł.
Wiola zniknęła ze swojego domu między godziną 21 w piątek a 9 rano w sobotę. Wyszła niezauważona, bo po kolejnej kłótni mąż z córką spali w drugim pokoju.
- Ona wyszła bez torebki, bez dokumentów oraz - co najważniejsze - bez swojej córki. Nie zabrała nawet telefonu komórkowego. A wcześniej nigdy nie wychodziła z domu bez telefonu - przywoływała w prokuraturze Irena Ł.
Choć jej podejrzenia od razu padły na zięcia, to ten wydawał się równie zdeterminowany by odnaleźć Wiolę.
Do rozwiązania sprawy wynajął "firmę Rutkowski".
- ZOBACZ DYSKUSJĘ W STUDIU GOŃCA O KRZYSZTOFIE RUTKOWSKIM:
Rutkowski po raz pierwszy
Na przybycie słynnych detektywów czekano całą rodziną. - Wreszcie do mieszkania przyjechało trzech mężczyzn. Pamiętam nazwisko jednego z nich - A. (pełne nazwisko znane redakcji - red.). Powiedzieli, że będą rozmawiać tylko z zięciem i zniknęli z nim w pokoju na kilkadziesiąt minut. Po tym czasie z pokoju wyszedł A., który powiedział, że umowę chce spisać ze mną, gdyż uważa, że zięć im nie zapłaci - zeznawała kobieta.
Czas od zaginięcia mijał szybko. Równie szybko Irena Ł. orientowała się w sposobie działania "słynnych polskich detektywów". Na stole położono umowę. - Była tylko w jednym egzemplarzu. A. powiedział, że nie ma więcej druków. Nie dostałam żadnej kopii - opowiadała Irena. Koszt transakcji? 5 tys. plus VAT (6,1 tys. zł).
Skołowana i zmęczona Irena Ł. przystała na umowę i wróciła do swojego mieszkania. Tam wysłuchał jej szwagier. - Uświadomił mi, że ci ludzie, którzy przyjechali, byli z firmy „Anna Rutkowski”, a nie z firmy Krzysztofa Rutkowskiego. Sprawdził to w internecie - zeznała później.
Bo gdy Irena Ł. usłyszała nazwisko "Rutkowski", intuicyjnie pomyślała o pośle-detektywie z telewizji. Tym, który w błysku fleszy przyprowadza zaginione kobiety z powrotem do domu. Współpraca z firmą byłej żony Rutkowskiego, z którą ten w dodatku przechodził medialne rozstanie, jej nie interesowała.
.
- Krzysztof Rutkowski jest osobą znaną, medialną i na tej podstawie byłam przeświadczona, że on mi pomoże. Byłam przekonana, że kontaktuję się z detektywem znającym się na tego typu sprawach. Człowiekiem, który odszuka moją córkę - tłumaczyła śledczym Ł.
Niedzielny detektyw
Irena dokładnie zna daty związane z zaginięciem córki, skrupulatnie zapisywała je w dzienniczku. Pamięta, że Rutkowski odbiera służbowy telefon osobiście, nawet w sierpniową niedzielę o 15-tej. - Zrelacjonowałam mu, że zaginęła moja córka, że zdecydowałam się skorzystać z pomocy detektywa. Powiedziałam, że już w zasadzie wynajęłam firmę Anny Rutkowski, ale że z ich usług zrezygnuję - zeznawała Irena Ł.
Rutkowski, gdy to słyszy, natychmiast bierze zlecenie. Przy okazji próbuje dowiedzieć się czegoś więcej na temat konkurencji prowadzonej przez jego eks-partnerkę.
- Zapytał, ile chciała ode mnie ta firma Anny Rutkowski. Powiedziałam mu, że to ile tamci ode mnie chcieli nie ma znaczenia. Że to ja pytam, ile on chce. Wtedy Rutkowski powiedział, że usługa kosztuje 5 tys. zł plus VAT czyli - jak poprzednio - 6100 zł. No i zgodziłam się na te warunki - mówiła kobieta.
- Obiecał pomóc w poszukiwaniach. Powiedział, że jego ludzie już wyjeżdżają z Łodzi. Podał mi nawet numery do nich - dodała.
Wiadomość od szefa
Według kryminologów, pierwsze 72 godziny od zaginięcia są krytyczne dla wyniku poszukiwań. Z każdą minutą zaciera się ludzka pamięć, zanikają zapachy, ślady, trudniej odzyskać pozostawione rzeczy i nadpisane dane.
Ale ludzie Rutkowskiego z Łodzi na Śląsk jadą ponad dobę. - W efekcie przyjechali do mnie w poniedziałek 8 sierpnia ok. 15, choć zgodnie z zapewnieniami Rutkowskiego mieli być najdalej o 11 - żaliła się śledczym Ł.
W końcu słychać pukanie do drzwi. Kobieta dokładnie zapamiętała mężczyzn, którzy mieli odnaleźć jej córkę: - Jeden nazywał się Radek, a drugi chyba Sebastian. Ten Sebastian był ewidentnie do straszenia. Kawał chłopa, ze 190 cm wzrostu. Radek był natomiast od myślenia. Taki chudziutki blondynek.
Irena zaczęła po raz trzeci opowiadać o córce, jej zaginięciu i o własnych podejrzeniach. Radek szybko gasi entuzjazm zrozpaczonej. - Powiedział: “szef nas przysłał i jesteśmy gotowi do pracy”, jednakże szef zabronił im cokolwiek robi, nim nie otrzymają pieniędzy, czyli tych 6100 zł - wspominała Irena Ł.
Kobieta nie dysponowała taką sumą. Pieniądze zorganizował mąż jej siostry. Szwagra zdziwiło, że detektywi nie mają pieczątki na pokwitowanie wpłaty. Ł. z kolei nie zwróciła uwagi na zwrot "konsultacje i doradztwo" jako opis usługi na fakturze wystawionej przez "Biuro Doradcze Rutkowski".
Nie miała do tego głowy. Zresztą Rutkowski był przekonywujący. - Mówił mi, że będzie szukał do skutku. Byłam święcie przekonana, że zawierałam umowę z biurem detektywistycznym. Dopiero przeglądając później dokumenty przeczytałam, że to było biuro doradcze. Media przedstawiały go jako detektywa Rutkowskiego - przyzna na sali sądowej Irena Ł.
Radosław i S. wykonali zlecenie szefa. Zdobyli pieniądze i wyszli. - Powiedzieli, że będą ze mną w kontakcie. Że porozmawiają z zięciem i roześlą swoich ludzi po Śląsku. Równocześnie powiedzieli, żebym ja też robiła co mogę, by samej odnaleźć córkę.
To było jedyne "doradztwo" Rutkowskiego, które pani Irenie zdało się na cokolwiek.
"Chudziutki blondynek" na tropie
Irena Ł. wspomina na rozprawie: - Od pierwszego dnia po wpłaceniu kwoty 6,1 tys. zł pan Rutkowski i jego ludzie pozorowali, że szukają mojej córki. Na następny dzień dzwonili, że mam przyjechać na pl. Piastów w Gliwicach, bo widzieli dziewczynę w podobnej kurtce, jaką miała moja córka. Pytałam, czy z tą panią rozmawiali, czy zrobili jej zdjęcie, oni powiedzieli, że nie, że tylko ją widzieli - zeznawała matka poszukiwanej.
W Zabrzu ludzie Rutkowskiego zgłosili na komisariacie, że biorą udział w poszukiwaniach zaginionej Wioletty R..
To były jedyne dowody na rzeczywiste poszukiwania prowadzone przez Rutkowskiego.
- Chcę wyraźnie powiedzieć, że to ja dzwoniłam do nich, a oni do mnie bardzo rzadko. Ciągle słyszałam, że szukają, że jeżdżą, że pytają ludzi. Nie wiem jednak, co zrobili naprawdę. Nie wiem nawet, czy rozmawiali z zięciem, bo ja z nim nie miałam już kontaktu. Oni natomiast mówili mi, że “dom zięcia pilnowany jest 48 godzin na dobę”. Dokładnie tak się wyrazili - wspominała wzburzona kobieta.
Rutkowski to, Rutkowski tamto
We środę rano do Ireny Ł. zadzwonił Radek. - Powiedział, że przyjadą po mnie. Bo szef, tylko tak wyrażał się o Rutkowskim, organizuje konferencję prasową. Nie powiedzieli mi jednak, jaki będzie cel tej konferencji. Przyjechali do mnie ok. godz. 11 i zawieźli mnie do Novotelu w Katowicach - wspominała kobieta.
Rutkowski zdążył zawiadomić media, z którymi przez lata nawiązał bliskie relacje. Przed hotelem zorganizował jeszcze sesję zdjęciową dla znajomych fotoreporterów - tzw. ustawkę, taką, jakie robi się w tabloidach.
Po latach przeglądamy wykonane wtedy zdjęcia. Widać na nich, jak Rutkowski pozuje za kierownicą opasanego jak radiowóz forda, opiera się na jego masce, rozmawia przez telefon, zakłada skórzaną kurtkę i idzie pewnym krokiem w kierunku hotelu.
Na salę konferencyjną Irenę R. wprowadza dwóch ludzi wyglądających jak funkcjonariusze Kompanii Antyterrorystycznej. Z kajdankami, kamizelkami, pistoletami, "upiornymi" kominiarkami i kombinezonami regulaminowego wzoru AT-1 "plamiak".
Jedyne, co odróżnia ich od specoddziałów OPP, to naszywka "Rutkowski Patrol" w miejscu "Policja". Irenie Ł. szczególnie zapadły w pamięć broń i kominiarki.
- Zaprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, gdzie było bardzo dużo dziennikarzy i fotoreporterów. Rutkowski powiedział, że zwołał konferencję w celu znalezienia zaginionej Wioletty R. i że podejrzewa zabójstwo, samobójstwo lub porwanie. To było wszystko, co Rutkowski powiedział na temat mojej córki - twierdziła Ł.
Dla niej hipotezy Rutkowskiego były wstrząsem. Przyswajała je w milczeniu. - Oprócz tego konferencja dotyczyła wyłącznie Rutkowskiego. Pytania i odpowiedzi dotyczyły jego oraz stosunków z byłą żoną. Pamiętam, że na jedno takie pytanie Rutkowski odpowiedział, że "firma Rutkowski jest tylko jedna i że jest tylko Krzysztof Rutkowski". On ciągle powtarzał: "Krzysztof Rutkowski to, Krzysztof Rutkowski tamto” - wspominała zdruzgotana matka.
Kobietę ustawiono też pod ścianą, do zdjęć z wyglądającymi na antyterrorystów współpracowników Rutkowskiego. - Na zakończenie sama poprosiłam prasę o pomoc. Potem mój kontakt z Rutkowskim i jego firmą całkowicie się urwał. Spotkanie w Zabrzu i konferencja to były jedyne dwa spotkania w mojej sprawie od momentu zapłaty pieniędzy.
Irena Ł. później dowiedziała się, że konferencja była zwołana naprędce, bo Rutkowski miał ważne sprawy w Rybniku, a Katowice były po drodze.
Urwany kontakt
Po konferencji nie odbierali i nie odpisywali na jej SMS-y ani Rutkowski, ani Radek, ani S.
Irena Ł. obmyśla niewinny fortel. - Dokładnie to było tak, że ja wydzwaniałam ze swojego i nikt nie odbierał. Pomyślałam, że nie odbiera telefonu ode mnie, bo rozpoznaje mój numer. O dziwo, jak zadzwoniłam z innego numeru, Rutkowski odebrał - mówiła w śledztwie matka.
- Zapytałam się Rutkowskiego, co słychać i dlaczego się ze mną nie kontaktuje, dlaczego nie odbiera. Wtedy on odpowiedział mi, cytuję: “Pani córka jest osobą dorosłą i wyszła z domu z własnej woli” - zeznała w śledztwie Ł.
Nowe ustalenia detektywa ubodły ją prosto w serce. Pękła. - Odpowiedziałam, że gdyby córka wyszła z własnej woli, to zabrałaby dokumenty, komórkę, a co najważniejsze - dziecko. On powiedział, żebym na niego nie krzyczała. Ja mu powiedziałam, że jeszcze nie słyszał, jak ja krzyczę i na tym rozmowa się zakończyła.
Rutkowski nie przedstawił żadnego sprawozdania z podjętych działań. Do tego obliguje ustawa o usługach detektywistycznych, których Biuro Doradcze Rutkowski nie miało prawa wykonywać.
***
Zwłoki Wioletty R. odnaleźli syn i szwagier Ireny Ł. niecały miesiąc po ostatniej rozmowie z Rutkowskim. Głowa wisiała na topoli, ciało rozkładało się osobno na ściółce. Odnaleziono je w lasku obok starej przepompowni, dokładnie 1800 metrów od domu. Śledczy sprawdzali później różne możliwe wersje jej śmierci.
- Rutkowski nie zorganizował kamery termowizyjnej, bo gdyby ją zorganizował, to by ją znalazł, bo była zasłonięta przez liście przy drzewie. Gdyby wynajął psy tropiące, to też by ją znalazł. Nie zrealizowali tego, co obiecywali, a jego poszukiwania były od początku do końca pozorowane - mówiła w sądzie kobieta, która wcześniej podjęła własną próbę publicznego zdemaskowania byłego detektywa.
Wszystkie na niekorzyść
Czarę goryczy przelał telefon od jednego z ludzi Rutkowskiego kilka dni po ujawnieniu zwłok. Irenie wydaje się, że to mógł być Radek. - Zapytał się mnie, czy słyszałam, że w Zabrzu odnaleziono zwłoki dwóch kobiet. Skłamałam, że nic na ten temat nie słyszałam. Wtedy zaproponował mi spotkanie. Odpowiedziałam, że nie widzę sensu się z nimi spotykać . Specjalnie nie powiedziałam, że córka się odnalazła. Dziś zastanawiam się, co by mi powiedzieli? Czy gdybym się z nimi spotkała, to twierdziliby, że to oni ją znaleźli? - zeznaje zadumana.
Po tym telefonie szwagier namówił Irenę, by "zajęła się Rutkowskim”.
Tak mówiła o tym prokuratorowi. - To on powiedział, żebym nie darowała Rutkowskiemu. Więc opublikowałam na jego stronie "list otwarty". W tym liście napisałam, że zawiódł pokładane w nim nadzieje, że gdybym bezrobotnym dała połowę kwoty, którą mu zapłaciłam, to oni przeszukaliby każdą pędź ziemi w promieniu nie dwóch kilometrów, ale w promieniu 20 km! Moja córka została znaleziona dokładnie 1800 metrów od domu. Napisałam, że oprócz konferencji prasowej nie zrobił nic, że wpędził mnie jedynie w długi - zeznawała w śledztwie.
- Po tym liście otwartym rozpętała się normalna burza. Odpowiedzi było multum. Wszystkie na niekorzyść Rutkowskiego. Pamiętam, że szczególnie jedna odpowiedź była interesująca. Zgromadziliśmy poważną dokumentację na temat Rutkowskiego - przyznawała.
Trzy tysiące pięćdziesiąt
List zadziałał. Rutkowski - może ze strachu albo z powodu urażonej dumy - znów się do niej odezwał. - To było pod koniec października. Powiedział, że go obsmarowałam i złożył mi propozycję. Miał mi zwrócić 3 050 zł, a w zamian za to ja zamieszczę na jego stronie list, że jestem usatysfakcjonowana zwrotem pieniędzy i uważam sprawę za zamkniętą. Wyraźnie powiedział, że jest to transakcja wiązana. Pieniądze za list - wspominała Ł., która po pozorowanych poszukiwaniach chciała odzyskać zwrot pełnej kwoty.
- On powiedział, że musiał zapłacić VAT i miał inne wydatki. Zapytałam się, jakie wydatki. Powiedział, że koszt paliwa, samochodów oraz konferencji prasowej (prokuratorzy odkryją, że konferencja w Novotelu kosztowała 50 zł - red.). - opowiadała.
Kobieta nie dawała za wygraną. - Wypomniałam, że przecież na konferencję nie przyjechał specjalnie, bo sam mi mówił, że przyjechał po drodze do Rybnika. Summa summarum stanęło na tym, że on odda mi połowę. Te pieniądze były jednak pożyczone, ja musiałam je oddać - wspominała kobieta, wyraźnie czując się wtedy pokonana.
Podała swój numer konta. Rutkowski wysłał jej 3 050 zł. W zamian zamieściła list o treści: "Otrzymałam od Pana kwotę 3.050 złotych. W związku z powyższym sprawę uważam za zakończoną".
Jutro w Gońcu kolejne zeznania z akt o nielegalnej działalności detektywistycznej Rutkowskiego.