Wszyscy byli w szoku, że zachorowała właśnie ona. "Mama wstawała w nocy i sprawdzała, czy ja jeszcze jestem ciepła"
Jadła mandarynkę i kiedy zdała sobie sprawę, że wewnątrz są pestki, wyjęła je i poszła zważyć. Chciała odjąć je od masy całkowitej owocu, tak aby w aplikacji liczącej kalorie nie znajdowały się złe dane. To właśnie wtedy Karolina zdała sobie sprawę, że coś jest źle. Nikt nie powiedziałby, że na anoreksję zachorować może ona. Piękna, zdolna, z dobrą pracą, aktywna fizycznie i otoczona znajomymi. Doszła jednak do momentu, gdy w czasie wizyt w domu rodzinnym jej mama w nocy przychodziła sprawdzać, czy jej córka jeszcze jest ciepła.
Nic na to nie wskazywało, a jednak. Anoreksja złapała ją w swoje sidła
- Wszyscy się dziwią, że ja choruję na taką chorobę. Przecież mi wszystko wychodzi. Mam 30 lat, mam super pracę, mam mieszkanie. Mam więcej niż potrzebuję - wylicza Karolina w trakcie naszej rozmowy. Z jej twarzy przeważnie nie schodzi uśmiech. Temat anoreksji nie jest dla niej tabu, ale droga do zaakceptowania choroby nie była łatwa.
- Myślałam, że coś mi się popie*****o, ale myślałam, że to jest jakaś ortoreksja - mówi. Jej początki karmienia cichej zabójczyni sięgają nawet dzieciństwa, gdy skupienie uwagi na wyglądzie, diecie i wadze były kluczowe. Kiedy w dorosłym życiu usłyszała, że ma insulinooporność, nie stanowiło to większego problemu, by przeorganizować sobie dietę. Z czasem okazało się jednak, że to było podanie ręki anoreksji. O ile zaproszenie jej z otwartymi ramionami przyjęła z chęcią, tak próby pozbycia się jej nie są tak pełne sukcesów.
Karolina mieszka w Warszawie. Żyje życiem, które dla wielu jest nieosiągalne. Pomogło jej to w walce z anoreksją, ale wielu takiego przywileju nie ma. Wprost przyznała, że system jej nie pomógł. Musiała wydać pieniądze, aby walczyć o siebie samą. - Mnie na to stać. Moich rodziców na to stać. Boję się pomyśleć, ile osób nie ma jednak takich pieniędzy i musi zrezygnować z dobrej opieki - stwierdziła smutno.
Biedronka otwiera wakacyjny sezon. Od poniedziałku w sklepach zaroi się od klientówSystem nie pomagał, a niektórzy "specjaliści" tylko karmili chorobę
Anoreksja u Karoliny rozwinęła się na dobre w czasie pandemii. Zamknięcie w domu nie wpłynęło na nią dobrze. Kobieta była nie tylko aktywna w pracy, ale również fizycznie. Tygodniowo ćwiczyła pole dance przez wiele godzin. Później pasja ewoluowała i Karolina została instruktorką pole dance. Godzin na sali treningowej było zatem coraz więcej, a kiedy wszystko zamknięto z dnia na dzień, w głowie Karoliny szeptał chochlik. Zachęcił do obcięcia dorzuconych wcześniej kalorii, bo brak silnego wysiłku skreśla konieczność pakowania paliwa dla organizmu.
Droga do diagnozy była długa i można podsumować ją jednym słowem: czekanie. Kiedy wróciła do lekarki ze świadomością, że potrzebuje pomocy, zderzyła się z murem. - Wracam cała na biało z nastawieniem: lecz mnie kobieto, a ona mówi, że to jest taka niska waga, że ona się nie podejmie leczenia. To jest zagrożenie życia. Ja powinnam być w szpitalu - usłyszała Karolina ważąca około 39 kilogramów przy 170 cm wzrostu. Do szpitala jej jednak nie przyjęto, bo… była zbyt chora. Absurd.
W końcu znalazła lekarza, który gotowy był zwalczyć o jej życie. Szybko otrzymała jednak zimny prysznic. Poszła do specjalisty po pomoc, a zdała sobie jednak sprawę, że nie każdy dietetyk umie pracować z osobą z anoreksją. Jako osoba chora dostała bardzo rygorystyczne wymogi co do posiłków i ich gramatury. - Na posiłek miałam w planie 70 g banana, więc ja równiutko kroiłam 70 g banana. Bałam się, że jak wrzucę 90 g to będę musiała się tłumaczyć. Jeszcze bardziej mnie zafiksowała w chorych schematach - usłyszałam. Co jeszcze bardziej dziwne, feralna dietetyczka sama deklarowała, że zmagała się z anoreksją.
Jesteśmy na etapie, gdy choroba całkowicie przejęła kontrolę na życiem Karoliny. Ustalała nawet, kiedy może spotykać się z innymi ludźmi. - Kiedy wychodziłam ze znajomymi, umawiałam się tylko na kawę. Dodatkowo planowałam to tak, aby być po jednym posiłku, ale jeszcze przed drugim. Tak żeby nic nie pominąć i nic nie dodać - wyznała Karolina.
Grube pieniądze i śmiertelny strach rodziców, "nie życzę tego żadnemu innemu rodzicowi"
Walka o życie i zdrowie trwa. Jest długa i żmudna. - Moi rodzice w akcie desperacji zaczęli się dowiadywać, jak by wyglądało leczenie szpitalne prywatne. Powiedzieli, że z racji, że jestem pacjentem wysokiego ryzyka przyjmą mnie od razu, ale miesiąc kosztuje 14 tysięcy. Minimum leczenia to trzy miesiąca. Takie pieniądze dla mnie i moich rodziców nie byłyby przeszkodą, ale co mają powiedzieć ludzie, którzy żyją od pierwszego do pierwszego i patrzą na umierającego dzieciaka? - stwierdza smutno Karolina. Wyznaje, że miesięcznie wydaje na swoje leczenie od 1200 do 2000 zł. To tylko koszty leczenia. - Ja żadnego badania, żadnej wizyty nie miałam na NFZ - dodała.
- Dopóki ktoś nie ma styczności z chorobą, z osobą chorą nie jest tego świadom. Moi rodzice też nie sądzili, że tak rozsądnej osobie, tak wykształconej może się tak poprzestawiać w głowie - wyznała Karolina. - Ja nigdy nie sądziłam, że tak silnej osobie, jak mi się to przytrafi. To się przyjęło, że to choroba zakompleksionych nastolatek. No nie. Z zaburzeniami odżywiania są już kilkuletnie dzieci, są osoby dorosłe. To tak naprawdę rzutuje na wszystko - usłyszałam od poważnej rozmówczyni.
- Jak ja jeździłam na weekendy do rodziców, będąc naprawdę wychudzona, bo miałam 37,5 kilograma… ja wiem, że moja mama wstawała w nocy i sprawdzała, czy ja jeszcze jestem ciepła - wyznała w szczerym i osobistym wyznaniu Karolina. To jedyny moment w naszej rozmowie, gdzie uśmiech zniknął na dobre z jej twarzy, a głos zwyczajnie się załamał. - Ja nie życzę tego żadnemu innemu rodzicowi. Widzisz, że twój dzieciak umiera, a nie jesteś w stanie mu pomóc - dodała. Walka o zdrowie i powrót do normalnego życia trwa. Takie przedsięwzięcie to maraton, a nie sprint. Sił nie brakuje, ale nie będzie zaskoczeniem stwierdzenie, że pomocna dłoń ze strony państwa i systemu pokazałaby, że chorzy nie są sami. Obecnie tego wsparcia brakuje. Nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że często zwyczajnie go nie ma.