Wyszukaj w serwisie
Goniec.pl > Fakty > Zbliża się najważniejsze święto kina. Czego spodziewać się na gali rozdania Oscarów? [FELIETON]
Zuzanna Ptaszyńska
Zuzanna Ptaszyńska 05.03.2023 15:19

Zbliża się najważniejsze święto kina. Czego spodziewać się na gali rozdania Oscarów? [FELIETON]

None
analogicus/pixabay

Już w przyszły weekend odbędzie się 95. gala rozdania Oscarów, według mnie jedna z najbardziej emocjonujących w ostatnich latach. Wyniki ogłaszane na poprzedzających najważniejszą noc kina galach, takich jak Złote Globy, BAFTA czy SAG Awards, nie pozwalają na wytypowanie murowanych zwycięzców. Zapraszam nie tyle do wspólnego przyjrzenia się najważniejszym kategoriom i nominowanym, co zwrócenia uwagi na najtrudniejsze według mnie wybory, przed którymi stanęła Akademia oraz przypomnienie sobie, co dobrego mogliśmy oglądać w kinach w ubiegłym i na początku tego roku.
 

Ale jak to nie nominowali…?

Zanim przejdę do szczegółowych rozważań odnośnie do tego, co jest, muszę podzielić się kilkoma myślami na temat tego, czego nie ma, tj. wielkich nieobecnych tegorocznej gali, a w swoim sercu mam takich dwoje – są to obraz Damiena Chazelle’a pt. “Babilon” oraz najnowszy “Batman” spod ręki Matta Reevesa. O ile nie spodziewałam się wyróżnienia zeszłorocznego filmu DC w głównych kategoriach, jest dla mnie absolutnym skandalem, że muzyka skomponowana przez Michaela Giacchino nie dostała się nawet na oscarową shortlistę. To dla mnie bez cienia wątpliwości najlepszy soundtrack w historii filmów superbohaterskich, o ile “Batmana” w ogóle możemy włożyć do tej szufladki. Spełnia ona według mnie wszystkie przesłanki kompozytorskiego geniuszu, włączając w to fakt, że nawet bez przemykających po ekranie obrazów możemy wyobrazić sobie ten film od pierwszej do ostatniej sekundy tylko dzięki żyjącym swoim życiem dźwiękom, które jednocześnie tak spójnie należą do zaprezentowanych wizualiów. Rzeczona ścieżka dźwiękowa jest moim ulubionym albumem zeszłego roku, a rzadko odnotowuję taki wynik w przypadku muzyki filmowej. Uwielbiam zabieg zarysowania jasnego motywu przewodniego, który wybrzmiewa w różnych wydaniach, a ten z “Batmana” jest bez wątpienia ikoniczny. 

Skoro o wybitnych ścieżkach dźwiękowych i wybijających się motywach mowa, jestem absolutnie pewna, że na otarcie moich łez statuetkę odbierze Justin Hurwitz za “Babilon”, bo ścieżka dźwiękowa wbija w fotel, jest niezwykle estetyczna i jest doskonałym partnerem dla wszystkich kolorów, które biją do nas z ekranu. Smutne jest, że film Chazelle’a nie został doceniony za nic więcej. Dosłownie przeszedł bez echa, a jeśli jakieś echo się odbiło, to w kontekście powielania schematu hołdu dla wielkiego Hollywood, dłużyzny i nużyzny. Dla mnie – nic z tych rzeczy! Fantastyczne kreacje aktorskie, w tym przede wszystkim boskiej Margot Robbie, fantastyczne dialogi, rewelacyjny montaż (piękna sekwencja, kiedy bohaterka grana przez Robbie mierzy się z dobrodziejstwem inwentarza kina dźwiękowego), celne wypunktowanie często pomijanych motywów z historii kina lat 20. i 30., a także oczywiście bajeczne kostiumy i scenografia. “Babilon” dumnie stoi dla mnie obok “Pewnego razu… w Hollywood”, nie tylko ze względu na obecność Robbie i Pitta. Żałuję, że należyte mu miejsce wśród nominacji w głównej kategorii zabrało “Women Talking”. 

Brakuje też znakomitej Mii Goth za rolę w psychologicznym shlaszerze “Pearl”, kreację absolutnie genialną, łączącą w sobie szaleństwo, cierpienie, młodzieńczy wigor i dziecięce marzenia. Niestety takie filmy nie są zauważane, najwyraźniej zaś została zauważona Andrea Risenborough za rolę w produkcji “To Leslie”, której prawie nikt nie widział, a pokazy dla zamkniętego grona odbyły się w domu Jennifer Aniston. Kampania promocyjna jest oceniana jako wielce kontrowersyjna, mówiło się nawet o możliwości cofnięcia nominacji (takie rzeczy zdarzały się w historii Oscarów!), ale na to już raczej za późno.

1500zł za każdą złotówkę? Koniecznie przeszukaj portfel, możesz się wzbogacić

Która historia urzeknie członków Akademii najbardziej?

Proponuję zacząć od scenariuszy adaptowanych i oryginalnych, trzonu każdego dzieła filmowego, bez którego dobrej jakości nawet najlepsi aktorzy nie poniosą produkcji na swoich barkach. Do większości z nominowanych w obu tych kategoriach filmów jeszcze się odniosę, dlatego chciałabym pochylić się na razie nad jednym scenariuszem oryginalnym (“W trójkącie”) i jednym adaptowanym (“Glass Onion. Na noże”). Co do pierwszego tytułu, jest to wpisująca się w obecny trend satyr na płynące w dostatkach elity, które zostają sprowadzone do parteru. Ruben Östlund pojechał jednak po bandzie, w szczególności w środkowym akcie, kiedy w bardzo, hmmm, ekstremalny sposób udowodnił, że w ostatecznym rozrachunku każdy z nas jest takim samym organizmem ludzkim. Celowo mówię o aktach, bowiem film jest podzielony na trzy części, z czego właśnie ta druga z kolacją kapitańską jako punktem kulminacyjnym jest najbardziej wciągająca i celna (a dialogi między socjalistycznym kapitanem i kapitalistycznym biznesmenem z Rosji – bezcenne!). Trzy akty mogłyby spokojnie być trzema osobnymi filmami, z czego pierwszy nie dorastałby drugiemu i trzeciemu do pięt. Scenariusz jest więc nierówny, niemniej jest to interesująca propozycja.

W przypadku kontynuacji rewelacyjnego “Na noże” również mam zastrzeżenia, ale zgoła innego kalibru. O ile film bazowy był dla mnie objawieniem 2019 roku, o tyle oczekiwany sequel bardzo mnie zawiódł, choć wiele osób uważa go nawet za lepszy od pierwszej części. Być może moja antypatia ma klucz w głupiutkich bohaterach i nietrafionych według mnie dialogach, niemniej należy oddać, że dekonstrukcja kryminału, której byliśmy świadkami cztery lata temu, postępuje. Jest to co prawda dużo bardziej przekombinowana dekonstrukcja, ale jeśli co jakiś czas mamy otrzymywać nowy film z tej serii z nowymi bohaterami i gwiazdorską obsadą, nie mam nic przeciwko.

Koniec końców, wątpię, by to te teksty zostały w przyszłym tygodniu nagrodzone. Obstawiam triumf “Duchów Inisherin” i “Na Zachodzie bez zmian”, ale o nich potem.

A gdyby tak przekroić Oscara na cztery części?

Choć każda z czterech kategorii aktorskich jest tak samo ważna, szczegółowe omówienie każdej z nich mogłoby zająć tyle czasu, że skończyłabym przed samą galą. Pozwolę sobie więc ograniczyć do najciekawiej według mnie zapowiadającego się pojedynku, bowiem mowa o kategorii najlepszy aktor pierwszoplanowy, w której trzej aktorzy mają tak samo wysokie szanse na wygraną, a jest jeszcze pewien czarny koń w tym wyścigu…

Po Oscarze dla Ramiego Maleka za rolę Freddiego Mercury’ego w “Bohemian Rhapsody” i zaistnieniu modelowej krzywej popytu i podaży na filmowe biografie wydaje się, że zakochane w biopicach Hollywood wyniesie na piedestał kreację Austina Butlera, który wcielił się – wróć – został Elvisem Presleyem. Ten dotychczas przede wszystkim disneyowski aktor dorósł na naszych oczach, przechodząc spektakularną metamorfozę. Butler skorzystał z metody Stanisławskiego, co okupił kryzysem w życiu osobistym. Do dziś, choć od ostatniego klapsa na planie minęły dwa lata, mówi zmienionym głosem, przez co pada ofiarą drwin, a takowe w ogóle nie powinny mieć miejsca. Należy uzmysłowić sobie, że wiele utworów obecnych w filmie jest wykonywanych przez Austina (m.in. świetne “Trouble” i “Baby, Let’s Play House”), a jego ruchy taneczne są wprost oszałamiające. Choć mam pewne zastrzeżenia do pomysłu na tę postać w chwilach, w których nie jedziemy cekinowym wagonikiem, mam nadzieję, że Butler odbierze za tę rolę Nagrodę Akademii i że biografie muzyczne będą dążyły do poziomu tak unikatowej karuzeli, jaką jest “Elvis”.

“Wieloryb”, którego polscy widzowie, mogą jeszcze oglądać w kinach, to przede wszystkim wielki powrót Brendana Frasera, który odegrał rolę życia i ten obraz warto obejrzeć przede wszystkim dla niego. Ograniczenia ruchowe (portretowany przez niego Charlie jest osobą z chroniczną otyłością) sprawiają, że gra on przede wszystkim twarzą, w szczególności oczami, w których wypisane są wszystkie emocje. Mimo bardzo poważnego stanu, w jakim się znalazł, Charlie stara się nie tracić poczucia humoru i zapału do pracy nad tym, co kocha, co jeszcze trzyma go przy życiu. A w nim ma tylko jedną osobę, przyjaciółkę i opiekunkę medyczną. Chemia między tą dwójką jest pięknym aspektem “Wieloryba”, a oscarowa nominacja dla Hong Chau jest równie niespodziewana, co zasłużona Brendan Fraser, po wszystkich tragediach, które przeszedł w życiu, na pewno jest podbudowany fantastycznymi recenzjami na temat jego kreacji i szeregiem nagród, które otrzymał i tych, które być może jeszcze otrzyma. Choć Austin Butler ubiegł Frasera m.in. na BAFTA-ch i Złotych Globach, to właśnie odtwórca głównej roli w “Wielorybie” przytulał statuetkę SAG Awards. Jestem przeciwniczką dawania nagród za obudowę stworzoną z emocji wokół danej osoby czy egzekwowania jakiejś sprawiedliwości wstecznej – ale w tym wypadku absolutnie nie o to chodzi. Historia Brendana Frasera dodaje bowiem temu występowi istotnej wartości.

Można przekornie powiedzieć, że trzecim laureatem Oscara w tym roku będzie Colin Farrell. Irlandczyk ma szansę na statuetkę za główną rolę w jednym z największych filmowych fenomenów tego roku. O “Duchach Inisherin” jeszcze się rozpiszę, najpierw jednak kilka słów pochwały dla odtwórcy roli Padraica, dobrodusznego pechowca, któremu przyszło wbrew jego woli rozstać się z najlepszym przyjacielem. Odegranie tej roli (podobnie jak w przypadku postaci rewelacyjnie zagranej przez Barry’ego Keoghana) balansowało na granicy popadnięcia w karykaturę, stąd należy docenić kunszt aktorski. Farrell tak samo wyśmienicie sprawdza się w scenach samotnych rozterek, jak i w kontaktach z postaciami, wobec których jest na różnym poziomie dominacji lub podległości. Kibicujemy mu od pierwszej do ostatniej sceny, autentycznie wchodząc w skórę osoby z tak trudnym do zaakceptowania problemem. Farrell ma na koncie wiele fantastycznych ról i mimo że jest dobrze rozpoznawalnym i chętnie wybieranym aktorem nadal nie jest dopuszczany do hollywoodzkiej ekstraklasy. Być może Oscar to zmieni?

Gdzie trzech się bije, tam czwarty korzysta? Nominacja dla Paula Mescala była dla mnie tyleż niespodziewana, co radująca, ponieważ nadeszła, kiedy byłam już po przedpremierowym seansie “Aftersun”, filmu, który po wielu widzach spłynie, jednak bez wątpienia można go zakwalifikować jako “mały wielki film”. Pozornie prosta historia oparta na retrospekcji obserwowanej okiem kamery wideo to portret wyjazdu córki i jej młodego ojca do tureckiego kurortu, wakacyjne ujęcia pełne prostych słów i gestów, które z jakiegoś powodu osiadły w bohaterce na długie lata. Obrazu tego nie da się w pełni docenić podczas seansu i warto wstrzymać się z werdyktem nawet do kilku dni po obejrzeniu filmu. Rola Paula Mescala jest zaś autentyczna i pełna emocji przy minimalnym wkładzie z gatunku tego, który widzimy gołym okiem. Aktor świetnie sportretował młodego ojca po cichu mierzącego się z własnymi demonami i z rolą opiekuna. Choć Mescal był szeroko doceniony po “Normalnych ludziach”, do mnie ten serial nie trafił i nie będę czarować, że już wtedy zwróciłam uwagę na tego człowieka. Teraz jednak widzę, że subtelna gra i niebanalna uroda Paula Mescala mogą zapewnić mu długo trwające powodzenie w Hollywood i oby w jak największej liczbie filmów niezależnych. Kto wie, może przyszła gwiazda kontynuacji “Gladiatora” zafunduje prztyczek Butlerowi, Fraserowi i Farrellowi?

Oda do rodziny, sprzeciw wobec wojny czy pozornie prosta historia o tym, że “ja już cię nie lubię“?

Również główna kategoria jest jedną wielką niewiadomą zważywszy na rozłam w werdyktach podczas tego sezonu nagród, jak i na fakt, że zeszłoroczne zwycięstwo “CODY” już chyba na zawsze zmiecie z powierzchni ziemi wyrażenie “oscarowy pewniak”. Zacznę od filmów, które mimo wszystko nie mają większej szansy na statuetkę w tej kategorii, ale którym bardzo kibicuję. Są to “Elvis” oraz “Top Gun: Maverick”.

Po pierwszym seansie “Elvisa” miałam do tego obrazu ambiwalentny stosunek. Rola Austina Butlera jakoś specjalnie mnie nie porwała, przeszkadzał mi chaos pierwszego aktu oraz płytkie lub wydumane kwestie z późniejszych części filmu. Każdy kolejny seans, a było ich ok. dwudziestu, przekładał się na coraz większy podziw dla Butlera, reżysera Baza Luhrmanna (gdzie jest nominacja reżyserska?!),, wspaniałego montażu i scenografii. Film nadal ma dla mnie wady, takie jak niedostateczne wyeksponowanie postaci Priscilli (o niej jednak niedługo film w reżyserii Sophii Coppoli!). Wybór osi fabularnej w postaci konfliktu Elvisa ze złowrogim managerem Tomem Parkerem (roli Toma Hanksa będę bronić do ostatniej kropli krwi, jej krytyka jest dla mnie wielce bezpodstawna) to jednak strzał w dziesiątkę, a realizacja scen koncertowych w różnych etapach życia i twórczości Elvisa to zupełnie nowy poziom kina muzycznego. Twórcy zadbali o najmniejsze szczegóły, łącznie ze świetnym doborem statystów, na których najczęściej nawet nie zwracamy uwagi. Po musicalowym i balansującym na granicy jawy i snu “Rocketmanie”, “Elvis” to kolejny fantastyczny krok ku przyszłości biografii muzycznych, a tych mamy na horyzoncie sporo.

Odnośnie do “Top Gun: Maverick”, rzadko zdarza się, aby kontynuacja była lepsza od oryginału. O ile w przypadku “Avatara”, o którym za chwilę, jest to kwestia sporna, o tyle pozwolę sobie założyć, że zdecydowana większość widzów uważa sequel “Top Guna” za dużo lepszy film od klasyka z lat 80., który, owszem, robił wtedy spore wrażenie, ale poza zapierającymi dech w piersiach sekwencjami w powietrzu nie miał zbyt dużo do zaoferowania. Film z 2022 roku to czysta perfekcja i widać, że zarówno wykonanie, jak i sama fabuła były długo dopracowywne. Tak jak mówił Tom Cruise, nie chciał on wypuszczać czegoś, z czego nie byłby zadowolony w 100% tylko po to, aby odnieść sukces finansowy. 1,5 mld dolarów w box office to wynik w pełni zasłużony. Rewelacyjne akrobacje powietrzne, fantastyczna chemia między bohaterami, interesujące rozterki oraz wzruszające nawiązania do pierwszej części na czele z konfrontacją Maverick/Rooster, a także, a może przede wszystkim, z łapiącą za sercę sceną stworzoną specjalnie dla chorującego Vala Kilmera. Tom Cruise jest za to ostatnim gwiazdorem Hollywood (gwiazdorem, nie geniuszem takim jak Al Pacino czy Robert De Niro), który zasługuje na Oscara honorowego za zasługi dla filmu jak obecnie nikt inny. Wyniósł kaskaderkę na zupełnie nowy poziom, jest wizjonerem i będzie wspominany przez widzów przez dziesiątki kolejnych lat.

W ramach przerwy między dużymi tytułami parę słów o innym nominowanym w głównej kategorii, a także w kandydacie do nagrody za scenariusz adaptowany, tj. “Women Talking”. Obraz ten nie ma polskiej dystrybucji i udało mi się go obejrzeć za granicą, żeby móc mieć pełen ogląd na oscarowy wyścig. Jest to adaptacja powieści traktującej o zamkniętej społeczności, można by rzecz, stylizowanej na amiszów. Kobiety, po serii traumatycznych ataków, decydują czy powinny opuścić kolonię, bo tak ta wspólnota jest nazywana, i jakie będzie to miało konsekwencje dla ich dzieci. Film, co sugeruje już sam tytuł, jest wybitnie przegadany, a co gorsza z tych tyrad za dużo nie wynika. Powielenie goni powielenie, dyskusje na jeden temat zataczają koło, a widz chyba nawet traci zainteresowanie, jaką drogę obiorą bohaterki. Nie odrywa wzroku od ekranu tylko dzięki aktorkom (to przede wszystkim kobiety, jedyny mężczyzna, który ma cokolwiek do powiedzenia, to postać grana przez Bena Whishawa), które grają istny koncert, a należy wyróżnić przede wszystkim emocjonalne role Claire Foy i Jesse Buckley, gdzieś w tle krąży zaś wielka Frances McDormand. Jeżeli film miał coś wnieść do kina feministycznego czy przynajmniej zabrać głos w dyskusji na temat społecznej roli i pozycji kobiet, nie wywiązał się według mnie z tego zadania.

Filmem, który przez pewien czas zdawał się być faworytem wszystkich nagród, są “Fabelmanowie”, czyli autofantazja na temat młodości i życia rodzinnego Stevena Spielberga. To kolejny fantastyczny film o kinie – o miłości do tego rodzaju sztuki oraz o technicznej ewolucji tego rzemiosła. Do pewnego stopnia obraz ten można zestawić z “Aftersun”, w którym reżyserka podjęła próbę przepracowania swojego dzieciństwa, próbując zgłębić drugą z dwóch uwiecznionych na taśmach z wakacji perspektyw. Bohater Spielberga jest już od początku dużo bardziej świadomy tego, co dzieje się w jego niezwykłej rodzinie odegranej z ogromnym wdziękiem przez Michelle Williams, Paula Dano i nawet Judda Hirscha, który, choć pojawił się na dosłownie dwie sceny, zgarnął nominację w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy, Paula Dano zaś zabrakło. “Fabelmanowie” to piękny film o konflikcie czucia i wiary ze szkiełkiem i okiem mędrca, niezwykle estetyczny portret epoki i dialogowa ekstraklasa, a stanowiąca swego rodzaju klamrę kompozycyjną finałowa scena z reżyserem powinna wpisać się w historię kina. Niestety szanse na Oscara dla tego filmu maleją, choć nadal mocno trzymam za niego kciuki.

A co z “Avatar: Istota wody”? Kontynuacja absolutnie kultowego filmu z 2009 roku (który przecież zwyciężył w głównej oscarowej kategorii!) nie każdemu przypadła do gustu. Produkcji zarzuca się przede wszystkim zbyt uproszczoną i wtórną fabułę, widzowie są też pod mniejszym wrażeniem doskonałego wykonania tego obrazu niż 13 lat temu, kiedy “Avatar” był absolutnie przełomowy. Dla mnie jednak druga część przebiła film bazowy, a rozszerzenie mitologii Pandory o krainę rafy i podwodny świat jest magiczne i fascynujące. Realizacja utrzymana jest na najwyższym poziomie, warto też wiedzieć, że prace nad dwójką trwały tak długo m.in. z racji opracowywania zupełnie nowej kamery przez Sony przy współpracy z reżyserem, Jamesem Cameronem. Istota wody jest dla mnie ucztą dla oka i serca, a ostatnie sceny przepłakałam jak małe dziecko – dobrze, że pod okularami 3D. No i właśnie – to dla takich filmów funkcjonują kina. Czy wciąż podejrzliwie patrząca na serwisy streamingowe (mimo niepodziewanego zeszłorocznego sukcesu CODY) Akademia przyzna laur tej produkcji właśnie w imię celebracji instytucji kina? Nie wydaje mi się, bowiem o ile pierwszy “Avatar” był czymś absolutnie przełomowym, dość jednak mało jest prawdopodobne, aby bądź co bądź wtórny format wyróżnić w obliczu obecności kilku świeżych propozycji na najwyższym poziomie.

Pora na pierwszego z poważnych kandydatów, tj. “Wszystko wszędzie naraz”, film tak niszowy, co masowy, w dodatku wywołujący w większości bardzo pozytywne emocje, szerokie uśmiechy i podziw za kreatywność oraz techniczne wykonanie karkołomnego procesu. Rzeczywiście, dobrze znam znana m.in. za sprawą filmów superbohaterskich koncepcja multiwersum jest czymś wybitnie trudnym do ogrania, aby ująć ją w sposób klarowny, acz odpowiednio szalony i zawadiacki. Pod względem pomysłowości i wykonania oddaję temu filmowi sprawiedliwość, natomiast sama historia i jej przesłanie w ogóle do mnie nie trafiły, a walka o statuetkę w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa pomiędzy Michelle Yeouh a Cate Blanchett nie jest dla mnie ani trochę emocjonująca. Paradoksalnie, pomimo jazdy bez trzymanki, “Wszystko wszędzie naraz” wynudziło mnie i nie miałam ochoty powtarzać tego filmu przed Oscarami. Jest jednym z 2 lub 3 faworytów, więc mentalnie przygotowuję się do jego potencjalnego zwycięstwa, jednak mam nadzieję, że to inny niszowy film zostanie uhonorowany tym laurem. Skoro wywołałam już do tablicy Cate Blanchett, pochylę się nad filmem “Tár”, ale jedynie symbolicznie, bowiem dla mnie jest to obraz nadwyraz pretensjonalny i momentami wręcz groteskowy, który bombarduje widza przesadzoną porcją nienaturalnych kwestii, szczególnie padających z ust tytułowej bohaterki. No ale być może takimi wiązankami patosu rozmawiają ze sobą wielcy kompozytorzy, dlatego nie czuję się kompetentna, aby ten film skrytykować.

Drugim z trzech wielkich faworytów jest absolutny fenomen tegorocznych gal filmowych i absolutny triumfator nagród BAFTA, niemiecki “Na zachodzie bez zmian”, trzecie podejście do przeniesienia na ekran powieści z 1929 roku. Film został zrealizowany z ogromnym rozmachem, a tematyka I wojny światowej sprawia, że nie sposób jest uniknąć porównań do “1917”. Ten film ma jednak do zaoferowania coś innego – o ile film Mendesa stał zdjęciami stylizowanymi na jedno ujęcie oraz śledzeniem przez widza jednej misji, do której zostało wyznaczonych dwóch młodych żołnierzy, film Edwarda Bergera to manifest antywojenny, kronikarska podróż przez bezsensowność i brutalność konfliktu, która nijak ma się do ideałów walki za ojczyznę i wielkiego triumfu. Fenomenalne zdjęcia, rewelacyjna muzyka i świetna scenografia to jedna strona barykady, drugą zaś jest bez wątpienia kontekst okresu, w którym film został wyprodukowany. Bez wątpienia na naszą percepcję “Na Zachodzie bez zmian” wpływa tocząca się wojna w Ukrainie, dlatego łatwiej nam docenić obraz nie idealizujący walki, ale pokazujący jej najciemniejsze rewiry. Choć nie uważam, że potencjalny Oscar byłby stricte związany z postawą Hollywood wobec rosyjskiej agresji, jest to niewątpliwie istotne tło. A to, że jest to obraz nieanglojęzyczny i że jest to produkcja streamingowego giganta, a nie studia filmowego, nie stanowi już żadnej przeszkody – w końcu w 2020 roku widzieliśmy triumf koreańskiego “Parasite” w głównej kategorii, zaś w zeszłym roku dość niespodziewanie śledziliśmy, jak nagradzana jest “CODA” produkcji Apple TV+. Jedno jest pewne – z “Na Zachodzie bez zmian” w kategorii najlepszy film międzynarodowy “IO” Jerzego Skolimowskiego nie ma szans.

Ostatnim filmem jest zarazem ten, którego twórcy mają chyba największe szanse na opuszczenie Dolby Theatre ze statuetkami. Film “Duchy Inisherin” ogląda się jak sztukę teatralną, ale całe szczęście wszystko rozgrywa się na ekranie, bo inaczej nie doświadczylibyśmy przepięknych irlandzkich krajobrazów, które są równoprawnym bohaterem tej opowieści. Poznajemy historię prostego mężczyzny, który z dnia na dzień zostaje postawiony przed faktem, że jego najlepszy przyjaciel się do niego nie odzywa. I koniec. Po wielu wręcz namolnych prośbach Padraicowi udaje się dowiedzieć, że jego kumpel Colm… po prostu już go nie lubi i uważa za głupiego. Nie każdy przekona się do tego filmu, po pierwszych kilkunastu minutach będzie bowiem chciał odpuścić sobie seans, zastanawiając się czy naprawdę będzie przez 2 godziny oglądał, jak Colin Farrell chodzi po wiosce i błaga Brendana Gleesona, żeby ten mu powiedział, czemu go nie lubi. Z każdą kolejną minutą opowieść robi się coraz bardziej wieloznaczna, a nieoczekiwane, zakrawające o makabrę rozwiązania sprawiają, że mnożą się potencjalne opcje zakończenia tego dziwacznego konfliktu. “Duchy Inisherin” zostały obsypane nagrodami we wszelkich możliwych kategoriach, na czele z aktorskimi, scenariuszowymi i tymi za najlepszy film (choćby Złoty Glob za najlepszy dramat). Oscar jest wielce prawdopodobny, ponieważ jest to świetnie zagrany i zrealizowany skromny dramat balansujący na granicy kina niszowego z kinem masowego odbiorcy. Jeżeli wyścig ma się rozegrać między tym obrazem a “Wszystko wszędzie naraz”, mój faworyt jest oczywisty.

Pozostaje nam mieć nadzieję, że tegoroczna ceremonia rozdania Oscarów faktycznie będzie świętem kina, a nie tylko dobudową do wydarzeń pokroju plaskacza wymierzonego Chrisowi Rockowi przez Willa Smitha. Tak interesującej stawki według mnie nie było na Oscarach od 2020 roku, więc ja czekam na galę z prawdziwą ekscytacją. A znając Akademię, niejedno nas może zaskoczyć…

Tagi: Oscary Film