Rodzina znalazła urnę z prochami na grobie obok. Firma pogrzebowa nie ma sobie nic do zarzucenia
Święty spokój zmarłego Jana wcale nie był spokojem, a już na pewno nie świętym. Urna z prochami zmarłego mężczyzny została znaleziona dzień po pogrzebie przez chrześniaka Jana Koska. - Ktoś mógłby pomyśleć, że to zużyty znicz - powiedziała Diana Kosek. Pośmiertna wycieczka ujawniona została przez przypadek i jak to w Polsce: nikt nie ma sobie nic do zarzucenia. Winnych brak?
Pogrzeb to jedno z gorszych wydarzeń, jakie trzeba organizować ukochanym. Rodzina Jana Koska była przekonana, że złożenie urny z prochami zmarłego na cmentarzu w Lubniewicach będzie wydarzeniem trudnym, ale zamknie pewien etap.
Niestety zapomnieli, że mieszkają w Polsce i granice "najgorsze co może się zdarzyć" są wysunięte dalej na zachód niż może się wydawać. Kiedy chrześniak Jana Koska dzień po pogrzebie odwiedził świeżą mogiłę, był bardziej niż zaskoczony.
Urna z prochami zmarłego nie spoczywała na właściwym miejscu. Bóg tak chciał i przeniósł ziemskie resztki swojej owieczki? Nic z tych rzeczy, chociaż sprawa nadal nie została wyjaśniona.
Lubniewice: urna z prochami stała obok grobu
Życie w Polsce zaskakuje i okazuje się, że nawet po śmierci Polacy nie mogą zaznać spokoju od absurdów tego kraju. Jan Kosek miał udać się na wieczny spoczynek, ale udał się... na grób obok.
56-letni Jan Kosek miał spocząć w mogile, rodzina wyprawiła nawet pogrzeb, ale pojemnik z prochami zmarłego magicznie wyparował i znalazł się na grobie obok. Gdyby nie przypadek, prawda nie wyszłaby na jaw.
TVP3 z Gorzowa Wielkopolskiego ujawniło skandal. Szwagierka, która dobę wcześniej uczestniczyła w pogrzebie Jana Koska nie wiedziała, że ostatnie pożegnanie bliskiego nie będzie wcale ostatnie. - W pewnym momencie syn mówi do mnie, zobacz wujek Janek stoi - powiedziała w materiale na temat tej sprawy.
Firma pogrzebowa nie ma sobie nic do zarzucenia
Policja dowiedziała się o teleportującej się urnie. Rodzina nie zamierza puścić tej sprawy w niepamięć, gdyż to właśnie wieczna pamięć i cześć ich bliskiego została zagrożona. - Gdybyśmy jej nie znaleźli, ile by tu stała? - pytała w rozmowie z TVP3 Diana Kosek.
Jan Kosek stał się prawdziwą gwiazdą i jak na sławę przystało: musiał umrzeć, aby tak się stało. Podobnie, jak w przypadku innych znanych osób miał więcej niż jeden pogrzeb, jednak rodzina wolałaby pożegnać się ze zmarłym tylko raz i skupić się na zadumie.
TVP3 dotarła do właściciela firmy pogrzebowej zajmującej się pochówkiem pana Jana. Powielił się scenariusz znany z nieudanych inwestycji w polskich miastach: winnego nie ma. Adrian Hewusz, który kieruje firmą odpowiedzialną za ostatnią drogę zmarłego, przeprosił rodzinę, ale podkreślił, że jego pracownicy działali zgodnie z procedurami i nie ma mowy o poczuciu winy.
Według Adriana Hewusza mityczny "ktoś" miał wyciągnąć urnę z mogiły. Cmentarny żartowniś musiał być wyjątkowo niezdecydowany. Po zadaniu sobie sporego trudu, postanowił jednak dać "wiecznie odpoczywać" panu Janowi i zostawił go grób dalej.
Dwa dni po pierwszym pogrzebie Jana Koska odbyła się druga ceremonia pogrzebowa. Rodzina zmarłego po poinformowaniu o zajściu księdza zażądała jeszcze jednego pogrzebu, by ich bliski mógł spocząć z należnym szacunkiem.
Artykuły polecane przez Goniec.pl:
Jaworzno: w niedzielę chcieli wywieźć księdza na taczce. Pod kościołem pojawiła się policja
Policja w Siedlcach poszukuje nieznanego mężczyzny. Miał zniszczyć pomnik Lecha Kaczyńskiego
Źródło: tvp3