Fikcyjny zakon wykorzystany do omijania przepisów o zatrudnianiu cudzoziemców – sprawa dotyczy współpracownika PiS
Polska gospodarka od lat zmaga się z dramatycznym deficytem rąk do pracy, a przedsiębiorcy coraz częściej patrzą w stronę cudzoziemców. Jednak biurokracja sprawia, że legalne zatrudnienie pracownika z Azji czy Afryki to skomplikowany proces. Asystent społeczny wiceministra rolnictwa w rządzie PiS obszedł przepisy, wszystko właśnie wyszło na jaw.
W Polsce pracuje wielu cudzoziemców
Współczesna Polska stała się jednym z europejskich liderów w przyjmowaniu pracowników z zagranicy, co wynika bezpośrednio z demograficznej zapaści i dynamicznego rozwoju gospodarczego nad Wisłą. Według danych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, liczba cudzoziemców zgłoszonych do ubezpieczeń emerytalno-rentowych regularnie przekracza milion osób, stanowiąc kluczowe ogniwo w sektorach takich jak budownictwo, transport, logistyka czy przetwórstwo przemysłowe.
Przez lata polski rynek pracy zasilali głównie obywatele Ukrainy, korzystający z uproszczonej ścieżki oświadczeń o powierzeniu pracy, jednak wybuch wojny i nasycenie tego kierunku zmusiły agencje pracy do poszukiwania kadr znacznie dalej, między innymi w Nepalu, Indiach, na Filipinach czy w krajach afrykańskich. Tu jednak biznes zderza się ze ścianą skomplikowanych procedur administracyjnych.

Uzyskanie zezwolenia na pracę dla obywatela kraju nieobjętego procedurą uproszczoną to proces karkołomny, wymagający nie tylko tzw. testu rynku pracy, czyli wykazania, że na dane stanowisko nie ma chętnych Polaków, ale przede wszystkim cierpliwości w oczekiwaniu na decyzję wojewody. Urzędy wojewódzkie, zasypane wnioskami, procedują sprawy miesiącami, paraliżując plany rekrutacyjne firm. W skrajnych przypadkach na niezbędną pieczątkę czeka się blisko rok, co w realiach dynamicznego biznesu jest wiecznością. Ta systemowa niewydolność, w połączeniu z ogromnym popytem na siłę roboczą, stworzyła idealne środowisko dla patologii i poszukiwania luk prawnych. Rynek nie znosi próżni, więc tam, gdzie państwo nie potrafi stworzyć przejrzystych ram, pojawiają się pośrednicy oferujący rozwiązania z pogranicza prawa, a czasem, jak pokazuje ujawniona afera, wykorzystujący powiązania polityczne do stworzenia alternatywnego kanału przerzutu ludzi.
Asystent społeczny wiceministra w rządzie PiS założył zakon
Mechanizm ujawniony przez dziennikarzy OKO.press opiera się na wykorzystaniu przepisów, które miały gwarantować swobodę działalności związkom wyznaniowym, a nie służyć jako wytrych do rynku pracy. Zgodnie z art. 87 ustawy o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy, cudzoziemcy pełniący funkcje w organach osób prawnych, których działalność opiera się na statusie uregulowanym w umowach międzynarodowych lub przepisach o stosunku Państwa do Kościoła, są zwolnieni z obowiązku posiadania zezwolenia na pracę.
Przepis ten, w założeniu mający ułatwiać posługę misjonarzom czy duchownym, stał się furtką dla procederu zorganizowanego przez asystenta wiceministra rolnictwa z ramienia PiS, Macieja Lisowskiego. Założył on organizację o nazwie "Zakon Najświętszej Maryi Panny”, która w świetle prawa funkcjonowała jako związek wyznaniowy, choć w rzeczywistości nie prowadziła żadnej realnej działalności religijnej.

Model biznesowy tego przedsięwzięcia był prosty, a zarazem bezczelny w swojej konstrukcji. Cudzoziemcy, rekrutowani w swoich krajach pochodzenia, formalnie wstępowali do zakonu, stając się “braćmi” lub ”duchownymi”. Dzięki temu statusowi, po przyjeździe do Polski, nie musieli ubiegać się o standardowe zezwolenia na pracę u wojewody, co pozwalało ominąć wielomiesięczne kolejki i biurokratyczną weryfikację. "Zakonnicy” natychmiast po przekroczeniu granicy byli delegowani przez władze zakonu do wykonywania zadań, które rzekomo miały charakter misyjny lub wynikający z reguły zakonnej, a w praktyce oznaczały pracę zarobkową w zaprzyjaźnionych firmach lub u samego organizatora procederu. To klasyczny przykład arbitrażu regulacyjnego, gdzie niszowy wyjątek w prawie został rozciągnięty do skali przemysłowej, służąc jako kanał taniej i szybkiej imigracji zarobkowej, całkowicie poza kontrolą urzędów pracy i inspekcji.
Zobacz też: Bez limitów dochodowych. Świadczenia z MOPS-u dla wszystkich
Tak pracowali cudzoziemcy w Polsce
Jak ujawnia OKO.press, osoby sprowadzane do Polski w ramach działalności tzw. Zakonu Najświętszej Maryi Panny nie były formalnie przedstawiane jako pracownicy, lecz jako członkowie wspólnoty religijnej pełniący "posługę”. Już na etapie rekrutacji cudzoziemcy musieli zaakceptować specyficzny zestaw zasad, które miały odróżniać ich status od klasycznego zatrudnienia i jednocześnie umożliwiać obejście obowiązku uzyskania pozwolenia na pracę.
Podstawowym warunkiem uczestnictwa w przedsięwzięciu było podpisanie dokumentów potwierdzających przynależność do zakonu. Kandydaci otrzymywali dekrety wstąpienia, certyfikaty misjonarza oraz umowy określane jako “umowy w ramach posługi”. Dokumenty te nie regulowały praw pracowniczych, lecz definiowały relację podporządkowania zakonowi oraz gotowość do wykonywania zadań wskazanych przez jego przełożonych. Przyjęcie tych zasad było niezbędne, by móc legalnie przebywać w Polsce i rozpocząć wykonywanie ”posługi”.
W ramach obowiązków członkowie zakonu zobowiązywali się do realizowania poleceń dotyczących miejsca i charakteru posługi. W praktyce oznaczało to delegowanie do pracy w zakładach świeckich, m.in. w sortowniach paczek czy innych miejscach wymagających pracy fizycznej. Istotną zasadą było również akceptowanie sposobu rozliczeń finansowych. Wynagrodzenie nie było określane jako pensja, lecz jako zwrot kosztów związanych z posługą. Taka konstrukcja pozwalała zachować formalną spójność z deklarowanym statusem duchownych i jednocześnie unikać konsekwencji wynikających z przepisów o zatrudnianiu cudzoziemców. Członkowie zakonu nie mieli gwarancji typowych dla pracowników, takich jak stabilność zatrudnienia, jasne godziny pracy czy ochrona wynikająca z kodeksu pracy.
Pracownicy zazwyczaj nie mieli pojęcia, dlaczego podpisują dokumenty dotyczące dołączenia do zakonu. Według informacji OKO.press płacono im niewiele ponad 20 zł za godzinę pracy, choć pensja nie zawsze była wypłacana. Aby otrzymać pieniądze, trzeba było przepracować określoną liczbę dni w miesiącu, a o potencjalnym odejściu poinformować z minimum 15-dniowym wyprzedzeniem. Pracę należało również zakończyć wraz z końcem miesiąca, a gdy pracownicy chcieli odejść w jego trakcie, to nie dostawali pieniędzy.