Chorzy na COVID-19 zdradzają, co działo się w szpitalu. "Zdarte do krwi uszy smarowaliśmy masłem"
Pan Lech trafił do szpitala w bardzo ciężkim stanie. Konieczne okazało się wprowadzenie go w stan śpiączki farmakologicznej i podłączenie do respiratora. W tym samym czasie jego żona przebywała w placówce tymczasowej na Stadionie Narodowym. Lekarze zalecali im, by pożegnali się przez telefon.
Rodzina żali się na warunki w szpitalach covidowych
Syn seniorów również nie uchronił się przed zakażeniem niebezpiecznym patogenem. Pan Krzysztof przez dwa tygodnie nie opuścił szpitalnego łóżka w Nowym Dworze Mazowieckim. Pod koncentratorem tlenu spędził kolejne dwa miesiące. Rodziców widział ostatnio 20 grudnia. Ojca nie zobaczy już nigdy.
Pan Lech miał spędzić w szpitalu przy ulicy Stępińskiej zaledwie kilka godzin. 79-latek borykał się z ostrym kaszlem i gorączką. Test potwierdził zakażenie koronawirusem. Lekarze twierdzili, że stan zdrowia nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla jego życia. Dzień później objawy się nasiliły.
- Pani z pogotowia radzi, żeby mąż wszedł pod prysznic i się ochłodził. Do tego ibuprom i witaminy. Karetki nie chce wysłać. Mówi, że nie ma wolnych wozów. Dzwonimy przez cztery kolejne dni i za każdym razem słyszymy ten sam komunikat. Mąż od gorączki miał już wtedy drgawki - relacjonowała pani Zofia.
Kilka dni później seniorka zaczęła uskarżać się na tę samą dolegliwość. Lekarze z zespołu ratunkowego stwierdzili, że nie ma wskazań do hospitalizacji. Po żarliwej dyskusji zdecydowali się zabrać kobietę do szpitala na Stadionie Narodowym. Badanie tomografem wykazało, że 75 procent płuc zajętych jest COVID-em. Syn zakaził się nieco wcześniej.
- Żona to z pracy przyniosła, jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Ona przechodziła łagodniej, ja gorzej. Kaszel miałem tak uporczywy, że 5 stycznia zadzwoniłem po pogotowie. Do karetki wjechałem na wózku. Mieszkam na Bródnie, ale w całej Warszawie nie było dla mnie miejsca w szpitalu. Zawieźli mnie do Nowego Dworu Mazowieckiego - opowiadał Krzysztof Staniszewski.
- Ciężko mi było dowiedzieć się czegokolwiek o swoim stanie, o tym, co mnie czeka. Pacjentów było tylu, że personel nie miał czasu przy nikim się zatrzymać, tylko przemykał po oddziale. Największy kontakt miałem z paniami salowymi, chociaż i one ledwo wyrabiały. Przez dwa tygodnie raz mnie umyto, i to tylko dlatego, że dostałem biegunki - dodał mężczyzna.
Syn seniorów został podłączony do koncentratora tlenu. Wspominał, że ostra gumka maski tlenowej raniła mu skórę do krwi. Jego zdaniem personel medyczny nie oferował żadnych maści ani kremów, które łagodziłyby stan zapalny. „Przy śniadaniu wcieraliśmy sobie w te uszy masło” - twierdził.
Pan Krzysztof został wypisany ze szpitala, mimo że nie był w stanie samodzielnie przejść kilku metrów. Za transport do domu zapłacił 150 zł. We wtorek 2 lutego dowiedział się, że jego ojciec nie żyje. W przedmiotach, które rodzina odebrała z placówki, znajdowały się też przedmioty należące do nieznanej pacjentki. Rzecznik Szpitala Czerniakowskiego twierdzi, że senior otrzymał kompleksową pomoc. Żona zmarłego próbuje dociec do prawdy.
Artykuły polecane przez redakcję Goniec.pl:
Michał Wiśniewski znów w żałobie. Jego przyjaciółka przegrała walkę z koronawirusem
Ekspert o koronawirusie u dzieci. Zakażenia rzadsze niż u dorosłych, inne objawy
Źródło: Gazeta Wyborcza