Lekarze, pielęgniarki i ratownicy byli przez ostatnie miesiące pod ogromną psychiczną i fizyczną presją. Wielu z nich nie widziało miesiącami własnej rodziny. Wielu, od pracy w warunkach niemalże wojennych, zaczęło cierpieć od urazów psychicznych. Wielu na co dzień jeździ w karetkach na lekach przeciwbólowych i rozkurczających. Rząd przez ostatnie miesiące nie zrobił nic, żeby poprawić sytuację systemu ochrony zdrowia, ale wygląda na to, że w najbliższych miesiącach może być jeszcze gorzej. Dzieje się to wszystko w czasach gospodarczej koniunktury i ogromnego wzrostu dochodów państwa, ale też firm. W liczbie lekarzy jesteśmy na szarym końcu w Europie. Nawet Meksyk, który jest już właściwie upadłym państwem, targanym wojnami gangów i gargantuiczną korupcją, ma więcej lekarzy niż Polska. Średnia wieku pielęgniarek zbliża się do sześćdziesiątki. Od lat w Polsce szkoli się za mało lekarzy i pielęgniarek. Dopiero niedawno zaczęliśmy kształcić ich tyle, ile w latach 90-tych. W dodatku bardzo wiele osób wyjeżdża po studiach za granicę. Trudno im się dziwić. Warunki pracy w polskim systemie są przerażające. Za granicą mogą liczyć na stabilne zatrudnienie, możliwość dalszego kształcenia, dobre warunki finansowe i szacunek. W Polsce panuje powszechny mobbing, folwarczne stosunki zależności, niskie pensje i śmieciowe formy zatrudnienia. Ostatnia kontrola poselska wykazała, że z 573 ratowników zatrudnionych w stołecznym pogotowiu tylko siedmiu (!) ma etaty. Cała reszta jest zatrudniona na jednoosobowej działalności gospodarczej. Ratownicy pracują po 300-400 godzin w miesiącu. Muszą sami sobie wykupić ubezpieczenie, potrzebny sprzęt. Gdy coś pójdzie nie tak to zostają sami. Nie muszę chyba nikogo przekonywać jak ciężka jest to praca. Ratownicy są na pierwszej linii walki o nasze bezpieczeństwo. Podobnie sytuacja ma się w pielęgniarstwie. Na lepsze zarobki mogą liczyć lekarze, ale ci też są przeciążeni pracą. Jak naprawić system? Jest jasne, że wydatki na zdrowie muszą radykalnie wzrosnąć przynajmniej do średniego poziomu w Unii Europejskiej. Wbrew mantrom liberałów i fanów minimalnego państwa od samego mieszania herbata nie zrobi się słodsza. Wzrost nakładów na ochronę zdrowia jest jednak „tylko” warunkiem brzegowym samej sanacji systemu. Potrzebne są konkretne rozwiązania. Bez wątpienia jednym z pierwszych kroków powinno być odśmiecenie systemu. Lekarze, pielęgniarki, ratownicy powinni docelowo pracować w jednym miejscu. Etat powinien być podstawą zatrudnienia. Będzie to niemożliwe bez wzrostu nakładów na szkolenie, zwiększenia liczby wolnych miejsc na uniwersytetach i specjalizacjach. To oczywiście wymaga wieloletniej pracy i planu, który będzie realizowany przez kilka kadencji parlamentu. Czy nasze elity są zdolne do tego? Nie wydaje się. 150 tysięcy niepotrzebnych zgonów na nikim nie zrobiło wrażenia. Próba odebrania przywilejów podatkowych przedsiębiorcom, którzy płacą znacznie niższą składkę zdrowotną niż etatowcy, zakończyła się sromotną porażką. Rząd ignoruje też związki zawodowe i nie prowadzi żadnego prawdziwego dialogu z przedstawicielami środowiska medycznego. Dość powiedzieć, że ratownicy nie mają nawet własnej ustawy, która jakkolwiek regulowałaby ich zawód. Ratownikiem w Polsce może zostać niemal każdy. Pozytywne zmiany mogą przyjść tylko od dołu - jeśli sami je wymusimy. Dlatego idę na protest w najbliższą sobotę i Was też zachęcam do jego wsparcia, czy to w formie fizycznej czy wirtualnej. Nie wystarczy już klaskać medykom. Klaskaniem nie wyżywią swoich rodzin. Musimy domagać się głośno od rządu i polityków, żeby na chwilę przerwali wojnę polsko-polską i zabrali się do roboty. Przestali szczuć na siebie Polaków, ale zrobili coś dla nich. Po 18 miesiącach pracy ponad siły na rzecz nas, dzisiaj my pacjenci musimy głośno wystąpić w obronie medyków. Politycy przez lata mówili medykom: nie podoba się? Zmieńcie pracę. To zmienili. W najbliższą sobotę w Warszawie odbędzie się wielki protest środowisk medycznych. Trwa już kolejny tydzień strajku ratowników karetek. Na ulice Warszawy na początku tego miesiąca nie wyjechała blisko połowa zespołów ratowniczych. Ratowników zastępowało Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Helikoptery lądowały na środku Alej Jerozolimskich i placu Konstytucji. Wystarczyło kilka dni protestu, żeby rząd zapowiedział, że jeśli będzie trzeba wyśle do szpitali i karetek wojsko. To w republikach bananowych wojsko zastępuje pracowników usług publicznych. Mieliśmy już tego przedsmak w czasie pandemii, gdy żołnierze WOT uzupełniali braki w szpitalach, czy na przejściach granicznych. To nie jedyny zwiastun całkowitej zapaści systemu. Wedle oficjalnych statystyk podczas pandemii zmarło ponad 150 tysięcy osób więcej, niż w analogicznym czasie, gdy jej nie było. Większość ofiar to ludzie, którzy nie dostali odpowiedniego leczenia na inne niż covid choroby. W 2020 roku przeciętna długość życia skróciła się aż o 1,5 roku wśród mężczyzn i o 1,1 roku wśród kobiet. To już kolejny rok, gdy w Polsce ludzie żyją coraz krócej. Namacalny dowód cywilizacyjnej zapaści. Straty osobowe wśród ludności są tak wielkie, że ZUS będzie wypłacał wyższe emerytury.
Promotorki “sex worku” dokonują psychologizacji problemów społecznych, co jest typowym zabiegiem propagandowym dla wszelkiej maści neoliberałów. Uwarunkowania kulturowe i ekonomiczne nie mają dla nich znaczenia. Liczy się tylko perspektywa jednostkowa. Ten skrajny indywidualizm idzie w parze z prorynkowym podejściem. “Ja czerpię przyjemność z seksu, ja zarabiam na seksie, ja jestem wolna dzięki prostytucji”. To propozycja dla wybranych uprzywilejowanych jednostek. O przemocy wobec kobiet z biednych domów oczywiście nie usłyszymy, tak jak nie usłyszymy o przymusie ekonomicznym. Liberalny feminizm staje się więc parawanem dla wielkiego i mniejszego kapitału, który ze sprzedawania ciała kobiet zrobił ogromny przemysł. Seks biznes ma mieć dzisiaj twarz pań z „Dwie dupy o dupie podcast”, ale tak naprawdę korzystają na tym wielkie platformy sprzedające pornografię w internecie, gangi alfonsów, które wreszcie mogą dostać okazję do legalizacji swojego okrutnego biznesu. Jest to również gigantyczne zwycięstwo patriarchatu, który dzisiaj dzięki „sex workowi” dostaje ludzką maskę.Dorota Rabczewska „Doda” wystąpiła z krytyką zjawiska prostytucji i całego seksbiznesu. Nie trzeba było długo czekać, żeby ściągnęła na siebie gromy ze strony niektórych popularnych feministek, które promują pojęcie “sex worku”. Pod hasłami tolerancji i otwartości przemycane są nowe formy przemocy, kontroli społecznej bogatych nad biednymi oraz mężczyzn nad kobietami.W swojej retoryce promotorzy “sex worku” używają języka prawicy. Gdy ktoś kwestionuje postulaty ich środowiska wzbudzają panikę moralną. “Odbierasz głos kobietom!”, “jesteś paternalistą - uzurpujesz sobie prawo do mówienia w imieniu kobiet”. “Stygmatyzujesz pracownice seksualne!” Ten szantaż moralny na wielu niestety działa. Takie podejście jest jednak skrajnie nieobiektywne, nienaukowe i po prostu infantylne. Jako socjolog wiem, że badania jakościowe (wywiady) nigdy nie mogą być same w sobie podstawą do naukowych konkluzji. Subiektywne relacje są zawsze subiektywne. Kolejny banał o którym liberalne feministki zdają się zapominać. Potrzebna jest wiedza na temat mechanizmów systemowych, zjawisk historycznych, analiza ilościowa, faktograficzna, itd. Nasi respondenci mogą manipulować, kłamać, albo mogą mówić całkowitą prawdę, ale jeśli wszyscy pochodzą z jednego specyficznego środowiska to nigdy nie będziemy mieć pełnego obrazu sytuacji. Podobnie jest z oddawaniem głosu „sex workerkom”. Do mnie też zgłosiło się kilka byłych pracownic seksualnych, które wskazywały na to jakie spustoszenie w psychice młodych kobiet robi ruch „sex worku”. Dwie z nich napisały mi, że weszły do tego biznesu, bo potrzebowały pieniędzy a czytając profile niektórych popularnych feministek uznały, że sprzedawanie własnego ciała mężczyznom to prawie to samo co modeling, czy pozowanie do aktów. Jedna została zgwałcona przez swojego klienta i do tej pory nie może dojść do siebie. Obie wymagają dzisiaj pomocy psychologicznej i psychiatrycznej. Takich historii na pewno jest znacznie więcej. Ich prorynkowe podejście do kobiecego ciała jest ukryte pod płaszczykiem „słuchania głosu zarabiających na seksie kobiet”. Oczywiście nie ma nic złego w słuchaniu samych zainteresowanych. Wręcz przeciwnie! Tylko jakoś tak się składa, że najczęściej do głosu dochodzą uprzywilejowane kobiety wykonujące ten zawód, które pracują na własnych warunkach z tym z kim chcą i kiedy chcą - a przynajmniej tak publicznie deklarujące. Większość tego biznesu tak nie wygląda. Osoby wspierające “sex work” jakoś rzadko oddają głos przemycanym do burdeli kobietom z europejskiego wschodu, które stanowią ogromną część tego biznesu. Nie przypominam sobie żadnego wywiadu w polskich mediach z uprowadzoną z Bułgarii i regularnie gwałconą przez swojego sutenera dziewczyną. NIe pasują im do obrazka. Nie podają też informacji, które dostępne są na wyciągnięcie ręki. Postulowana przez nich legalizacja prostytucji prowadzi do eksplozji zjawiska i towarzyszących mu patologii. Tak się stało w Niemczech, gdzie tylko kilkanaście procent prostytutek zalegalizowało swoją działalność po zmianie prawa. Reszta została w podziemiu i jest ich dużo więcej niż przed legalizacją. Liczne prace naukowe pokazują również związek między dekryminalizacją sutenerstwa i legalizacją prostytucji a wzrostem zjawiska handlu “żywym towarem”. Po prostu, gdy nie ma paragrafu na alfonsów to mogą oni bezkarnie rozszerzać swoją działalność. Trudniej jest udowodnić przemyt zastraszonej kobiety do burdelu niż to, że ktoś czerpie zyski z prostytucji. Promotorzy “sex worku” udają, że tego nie widzą.Prostytucja wynika z przymusu ekonomicznego. Większość kobiet zaangażowanych w ten rodzaj działalności nie robi tego, dlatego, że lubi seks jak chcą nas przekonać panie z “Dwie dupy o dupie Podcast”. Robią to, bo nie mają wyboru. Zamiast walczyć o poprawę jakości życia młodego pokolenia, tworzenia szans awansu dla kobiet, stwarzania im bezpiecznych warunków do rozwoju, przedstawicielki ruchu “sex work” suflują rynkowe podpowiedzi. Emancypację i wyzwolenie upatrują w sprzedawaniu własnego ciała. To typowe podejście dla libertarian takich jak Janusz Korwin-Mikke. Niestety środowiska liberalnego feminizmu coraz bardziej zbliżają się retoryką i poglądami do tej strony sceny politycznej. Sprzedawanie przemocy ekonomicznej jako wyzwolenia to jeden z podstawowych mechanizmu fabrykowania zgody na neoliberalizm i rządy bogatych nad biednymi. W ten sposób 16-metrowe klitki stają się “mikro apartamentami” dla millenialsów, którzy lubią życie na mieście i minimalizm, a umowy śmieciowe są wybawieniem, bo dają młodym elastyczność i możliwość realizowania własnych pasji. Poparcie dla dekryminalizacji stręczycielstwa, czyli działalności alfonsów, wyraził ostatnio Robert Biedroń, Maciej Gdula i Joanna Scheuring-Wielgus z Nowej Lewicy. Sekundują im liberalne feministki, które próbują nas przekonać, że prostytucja to zwykła praca. Dlatego te słowa Dody w wywiadzie dla portalu kobieta.pl je tak zabolały: „Promowanie prostytucji pod hasłami feminizmu, to jeden wielki bullshit [...] Mądra feministka wie, że każda kobieta ma o wiele więcej do zaoferowania. Nie jest przedmiotem, a przede wszystkim nie jest do sprzedaży dla mężczyzn”. Wydawałoby się, że słowa Dody są truizmem. Jednak w dzisiejszych zwariowanych czasach nic nie wydaje się już oczywiste. Liberalne feministki używają importowanego z Ameryki pojęcia „sex worku”, które ma „odczarować” najstarszy zawód świata. Jako głos środowiska uchodzą uprzywilejowane dziewczyny, które pracują na własny rachunek. Twarzami „sex worku” zostały ostatnio dwie kobiety autorki audycji „Dwie dupy o dupie podcast”. Przekonują one, że mają dzięki tej pracy “bardzo dużo dobrego seksu” a z klientami rozmawiają o “rosyjskiej poezji”. Taka infantylna i romantyczna wizja prostytucji jest następnie ochoczo kolportowana przez korporacyjne media. Nie powinno nas to dziwić. W XXI wieku wraz z rosnącymi nierównościami ekonomicznymi, zamkniętymi szansami awansu przed młodymi ludźmi, praca seksualna kobiet będzie sprzedawana przez system i korporacje jako normalna ścieżka kariery zawodowej. Już dzisiaj w Ameryce możemy obserwować eksplozję popularności serwisów typu onlyFans, gdzie przeważnie młode dziewczyny pokazują rozbierane zdjęcia i czasem pornograficzne filmy. To odpowiedź rynku na zadłużenie całego pokolenia. Średnio każdy absolwent wyższej uczelni w USA ma ponad 120 tysięcy złotych długu studenckiego do spłacenia. To samo dzieje się już w Wielkiej Brytanii, gdzie feministki muszą protestować przeciwko reklamowania pracy seksualnej przez… wyższe uczelnie. Bez szans na dobre zatrudnienie, które umożliwiłoby im spłatę należności, kierują się w stronę ostatniej rzeczy, którą mogą sprzedać na rynku: czyli własnego ciała i własnej intymności.Feministki postulujące legalizację prostytucji i dekryminalizację stręczycielstwa przypominają mrówki głosujące na partie mrówkojadów. Nie przez przypadek ruchy socjalistyczne na początku XX wieku jako jeden z głównych celów swojej działalności wzięły na sztandary zakaz prostytucji i sutenerstwa. Działacze sprzed stu lat widzieli w prostytucji jedną z najbardziej okropnych twarzy dzikiego nieuregulowanego kapitalizmu. Kobieta zmuszona do sprzedawania własnego ciała mężczyznom i inni mężczyźni zarabiający na tym byli esencją wyzysku bogatych przez biednych i władzy mężczyzn nad kobietami. Ta historia odeszła już w niepamięć. Dzisiaj polskie prawo nie kryminalizuje prostytucji, ale dla niektórych “progresywnych” środowisk to o wiele za mało.
W 2017 roku współorganizowałem jedną z największych demonstracji w obronie sądów. Dzisiaj wiem, że byłem młody i głupi. Moja przygoda z polskimi sądami zaczęła się w 2014 roku. Wtedy zostałem po raz pierwszy pozwany przez Macieja M. Biznesmena, który przejmował najlepsze grunty w stolicy. Opisaliśmy jego działalność na mapie reprywatyzacji, którą zamieściliśmy w internecie w formie interaktywnej infografiki. M. Pozwał mnie i wygrał, bo zdaniem sędzi „mapa tworzyła wrażenie działalności przestępczej”. W ten sposób każda infografika przedstawiająca związki między różnymi podmiotami tworzy takie wrażenie. Odwołaliśmy się od wyroku i w 2016 roku sąd mnie uniewinnił. Wybuchła afera reprywatyzacyjna. Opinia publiczna była wściekła na działalność polskich sędziów, którzy umożliwili przejmowanie nieruchomości za kilkaset złotych i powoływanie kuratorów dla 120-latków. Wychodziły na jaw kolejne przekręty gwiazd warszawskiej palestry. Układ prawniczy, który dorobił się fortun na dzikiej reprywatyzacji, chwilowo się cofnął, ale szybko przeszedł do kontrataku. Do dzisiaj byłem pozwany 26 razy na drodze cywilnej i karnej. Wygrałem prawomocnie 11 spraw. W jednej mojej sprawie kasację wobec niesprawiedliwego wyroku złożył sam Rzecznik Praw Obywatelskich. Jednak dzisiaj nie da się ukryć, że sądy zaczynają mnie traktować z coraz większą surowością. Prawomocnie przegrałem pięć procesów. Kolejne trzy przegrałem nieprawomocnie. Najbardziej bolą wyroki z artykułu 212 kodeksu karnego, który przewiduje nawet rok więzienia za słowa. Chociaż politycy od lat obiecują zlikwidowanie tego przepisu, żaden rząd nie przeprowadził zmiany prawa. Do tej pory sądy czyniły mnie przestępcą winnym zniesławienia za sformułowania takie jak „rzekomy spadkobierca” - w sprawie sporu o przejęcie kamienicy na Bielanach, gdzie nie było żadnej decyzji reprywatyzacyjnej i nie wiadomo do dzisiaj, kto rzeczywiście był spadkobiercą kamienicy. W innej sprawie sąd uznał, że jestem przestępcą, bo nazwałem adwokata, który kupił roszczenia od własnych klientów i przejął kamienicę na Mokotowie „osobą biorącą udział w dzikiej reprywatyzacji”. Sąd uznał, że takie stwierdzenie to oskarżenie kogoś o branie udziału w zorganizowanej grupie przestępczej. Na nic tłumaczenia, że media nazywały cały proces prywatyzacji publicznego mienia w Warszawie „dziką reprywatyzacją”, bo nie było żadnej ustawy regulującej reprywatyzację. Wszystkie decyzje wynikały - jak się dzisiaj okazuje - z niekonstytucyjnego orzecznictwa sądów administracyjnych. Przedstawiliśmy setki artykułów jako dowód, że określenie było stosowane powszechnie i nic. W sprawie córki ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego, która występowała jako kuratorka 118-latka w reprywatyzacji kamienicy, sąd uczynił mnie przestępcą za stwierdzenie, że „przejęła kamienicę”. Na nic się zdało, że była dosłownie wymieniona i podpisana na „protokole przejęcia nieruchomości” i wymieniona w nim jako „przejmująca”. Sąd tak bardzo nie chciał konfrontować się z opinią publiczną, że utajnił uzasadnienie wyroku! W kolejnej sprawie sąd skazał mnie z powództwa byłego wiceprezydenta stolicy za jedno zdanie na jego temat w poście, który dotyczył zupełnie czego innego. W tekście napisałem dosłownie 8 słów o tym, że został zdymisjonowany w związku ze swoją rolą w aferze reprywatyzacyjnej. Wiceprezydent sam mówił w TVN24, że zwalnia się go w związku z aferą i to skandal. To wystarczyło, żeby mnie skazać. Ale dlaczego to ja zostałem skazany za to co zrobiła Hanna Gronkiewicz-Waltz na zlecenie partyjnej góry? Sąd odrzucił wszystkie nasze wnioski dowodowe, absurdalnie zawężając sprawę tylko do formalnych powodów dymisji. W innej sprawie sąd karny umorzył sprawę, którą wytoczył mi burmistrz Śródmieścia za złożone zawiadomienie do prokuratury ws. reprywatyzacji gimnazjum na ulicy Twardej. W tej samej sprawie z tego samego powództwa sąd cywilny mnie skazał. Za złożenie zawiadomienie do prokuratury! W tej sprawie potem prokuratura skierowała kilka aktów oskarżenia, aresztów, ludzie, którzy prawie przejęli działkę pod gimnazjum, siedzą na ławie oskarżenia, ale oczywiście nie ma żadnych zarzutów wobec polityka, który w ogóle umożliwił całą tę sytuację. Miesiąc temu Sąd Najwyższy uchylił karę więzienia dla Marka M. - znanego warszawskiego czyściciela kamienic, człowieka, który przed śmiercią prześladował Jolantę Brzeską. Była to jedyna osoba skazana za przekręty przy przejmowaniu warszawskich nieruchomości. Sprawa była dość prosta. M. Próbował wyłudzić kamienicę na Pradze, ale coś mu się pomieszało. W jednym sądzie mówił, że spadkobierczyni nie żyje, w drugim jako kurator przekonywał, że żyje i jest przez niego poszukiwana. Prosta sprawa, ale oczywiście nie dla polskich sędziów. Sąd Najwyższy z powodów proceduralnych oczyścił go z wyroku. Tym samym jestem dzisiaj jedyną osobą skazaną karnym wyrokiem w aferze reprywatyzacyjnej. Nie ma żadnych konsekwencji wobec sędziów sądów administracyjnych, którzy dostosowali swoje decyzje do pragnień lobby reprywatyzacyjnego. Przyjęta przez Sejm w zeszłym tygodniu ustawa ochrzczona mianem ustawy antyreprywatyzacyjnej tak naprawdę naprawia tylko to, co zrobili Polscy sędziowie. Stworzyli oni bowiem fikcję prawną, która umożliwiała unieważnienie decyzji administracyjnych wydanych przed ponad pół wiekiem jako takich, które nie wywołały żadnych nieodwracalnych skutków prawnych. 50 tysięcy warszawiaków wyrzuconych z mieszkań na podstawie takiego orzecznictwa miało w tej sprawie inne zdanie. Trybunał Konstytucyjny i Sejm naprawił więc wyjątkową samowolę sędziowską. Nie ma żadnych konsekwencji wobec sędziów, którzy dawali kuratelę 120-latkom. Nie ma dyscyplinarek dla sędziów, którzy akceptowali umowy zakupu roszczeń reprywatyzacyjnych za pięćset czy tysiąc złotych do kamienic wartych miliony. Środowisko sędziowskie w żaden sposób nie przeprosiło za aferę reprywatyzacyjną, nie oczyściło się z czarnych owiec. Procesy (zaledwie) kilkudziesięciu oskarżonych w aferze reprywatyzacyjnej trwają już kolejne lata. Za to w moich sprawach sędziowie działają błyskawicznie. Wystarczą dwa, trzy posiedzenia, żeby zrobić ze mnie przestępcę. Nic dziwnego, że żadna wielka afera w III RP nie została nigdy do końca wyjaśniona. Jan Kochanowski już w XVI wieku pisał: Prawa są równie jako pajęczyna: Wróbel się przebije, a na muszkę wina. Prawo i wymiar sprawiedliwości w Polsce dzisiaj służy przede wszystkim bogatym do obrony przed słabymi i biednymi. Na zachodzie pozwy wytaczane przeciwko aktywistom i sygnalistom nazwa się SLAPP (Strategic Lawsuit Against Public Participation), czyli strategiczna akcja prawna przeciwko udziałowi w życiu publicznym. To skoordynowane działanie, żeby zamknąć usta tym, którzy występują przeciwko możnym i wpływowym tego świata. Gdyby nie praca trzech świetnych adwokatów, którzy pracują pro publico bono, dzisiaj miałbym nie tylko karne wyroki na koncie, ale byłbym również bankrutem. Na zachodzie sędziowie rozumieją, że wolność słowa jest podstawą demokracji. Biedni i bezsilni mają do dyspozycji tylko krzyk. Dzisiaj sądy chcą zamknąć mi usta wysyłając do wszystkich jasny sygnał - nie bawcie się w społecznikostwo, nie brońcie słabszych. W walce o demokracje nie wystarczy odsunąć PiSu od władzy. Trzeba też od władzy odsunąć coraz bardziej autorytarnych polskich sędziów.
Jarosław Kaczyński udzielił w ramach promocji Nowego Ładu kilku dość niesamowitych wywiadów. Przyznał w nich wprost, że Polską rządzi lobby deweloperskie a państwo z kartonu ma się lepiej niż kiedykolwiek. Portal Money.pl donosi o nowym korzystnym dla rentierów wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego: „Już milion Polaków żyje z wynajmowania mieszkań. NSA właśnie przyszedł im z pomocą. Dziś na etatach pracują tylko ci, którzy muszą lub nie mają pieniędzy, by je zainwestować np. w nieruchomości. Z wynajmu mieszkań można w Polsce żyć dostatnio, szczególnie po ostatniej uchwale NSA. Nie trzeba zakładać firmy, płacić wyższych podatków i ZUS-u.” Innymi słowy, każdy kto pracuje na etacie ze swojej pracy a nie z wynajmu nieruchomości to ostatni frajer. Tekst z Money.pl wpisuje się w długą tradycję medialnego neoliberalnego prania mózgów, które fachowo nazywa się fabrykowaniem zgody na to, żeby bogatym było jeszcze lepiej kosztem reszty społeczeństwa. NSA uznało zaś, że nawet jeśli masz mnóstwo mieszkań i nic innego nie robisz, możesz płacić niski ryczałtowy podatek w wysokości 8,5% do przychodu w wysokości 100 tysięcy złotych oraz 12,5% od przychodu osiągniętego powyżej tego progu. Przypomnijmy, że jeśli zarabialibyście tyle na etacie, musielibyście od tego odprowadzić kilkukrotnie wyższe podatki, w przypadku najbogatszych nawet 40 procent. NSA ma długą historię stania po stronie deweloperów i różnej maści cwaniaków reprywatyzacyjnych. To NSA swoimi uchwałami umożliwiło cofnięcie części reformy rolnej z 1944 roku, reprywatyzację parków i szkół, dołożyło też swoją cegiełkę do rozwalenia resztek systemu planowania przestrzennego dając zielone światło do wydawania pozwoleń na budowę nawet jeśli stoją w sprzeczności ze studium zagospodarowania terenu. Wymiar sprawiedliwości w Polsce po 1989 roku niemal zawsze stał po stronie bogatych przeciwko słabszym. Do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. W Polsce podatki od nieruchomości są bardzo niskie, nie ma podatku katastralnego, a deweloperzy niemal wszystkie koszty budowy swoich mieszkań w postaci infrastruktury społecznej i technicznej przerzucają na budżet samorządów i państwa. Ludzie pokroju Obajtka i Morawieckiego, którzy zgromadzili dziesiątki milionów złotych fortuny w nieruchomościach nie będą przez Nowy Ład w żaden sposób dotknięci. W Nowym Ładzie poświęceń wymaga się od wyższej klasy średniej, ale nie od bogatych. Chaotyczny rozwój Polski generuje gigantyczne koszty dla obywateli. Polska Akademia Nauk szacuje, że każdy z nas płaci około dwóch tysięcy złotych podatku rocznie za chaos przestrzenny. Jeśli budujesz osiedle w szczerym polu to jego mieszkańcy zapłacą dodatkowe koszty w postaci kładzenia dodatkowych kilometrów rur i kabli, dojazdów, prywatnej edukacji (bo w okolicy nie powstały żadne publiczne placówki), korków, czy zanieczyszczenia powietrza. System podatkowy w Polsce jest tak skonstruowany, żeby karać ludzi za pracę i nagradzać bogatych za kumulowanie kapitału. To droga do powstania gigantycznych nierówności społecznych i napięć w stylu południowoamerykańskim. Odpowiedzią na to jest budowa mieszkań w systemie publicznym i społecznym oraz ograniczenie chaosu przestrzennego poprzez budowanie zwartych i kompaktowych terenów miejskich i podmiejskich. Tymczasem w wywiadach udzielanych przez Jarosława Kaczyńskiego ten wprost przyznaje się, że na skutek potęgi lobby deweloperskiego jakiekolwiek reformy są niemożliwe. W myśl zasady: Jeśli nie możesz ich pokonać, przyłącz się do nich. W wywiadzie dla Sieci, pytany dlaczego projekt budowy setek tysięcy mieszkań na tani wynajem w ramach programu Mieszkanie + okazał się niewypałem powiedział: „Wspomnieli panowie sami o wpływach deweloperów – to jest pierwsza sprawa. Drugą jest niezwykle trudna do przełamania resortowość. Opór stawiany przez instytucje dysponujące na przykład terenami przed ich przekazaniem do programu Mieszkanie Plus, był dla mnie niepojęty, i to na każdym szczeblu (…) Sprawa oddania trzech niezalesionych hektarów przez Lasy Państwowe opierała się aż o mnie.” W wywiadzie dla Interii mówił tak o przyczynach porażki programu Mieszkanie +: „Tam zawiodły pewne relacje międzyludzkie, które okazały się konfliktogenne, zawiedli też pewni ludzie, ale nie możemy zapomnieć też o mechanizmach związanych z deweloperką. Uderzenie w ten monopol jest bardzo trudne, a opór był silny”. Czyli potężny Kaczafi, który niemal zdaniem liberalnej opozycji jest dyktatorem nie potrafi zmusić państwowych spółek do przekazania ziemi pod tanie budownictwo społeczne. To przyznanie się do całkowitej porażki projektu IV Rzeczpospolitej. Polska jest rozrywana na strzępy przez potężne grupy interesów, które traktują państwo jak „postaw czerwonego sukna”. Mamy całkowite rozbicie dzielnicowe. Państwo nie istnieje i właściwie jedyne co może robić władza centralna to wykonywać przelewy bankowe. Nie powinno nas to dziwić. Żadna z reform i wielkich projektów PiS-u się nie udało. Nie ma miliona samochodów elektrycznych, po 6 latach nie ma nawet lokalizacji dla elektrowni atomowej, grunty pod budowę Centralnego Portu Lotniczego są dalej niewykupione. Reforma sądów przyniosła tylko wydłużenie czasu oczekiwania na wyrok, system ochrony zdrowia implodował w trakcie pandemii, transport publiczny kuleje a polskie uniwersytety stają się pośmiewiskiem na cały świat. Budowa mieszkań to nie fizyka kwantowa. Jeśli spojrzymy się na poczet polskich deweloperów większość to bardzo prości ludzie, którzy mają po prostu bliskie związki z lokalnymi układami politycznymi. One umożliwiły im najpierw zdobycie gruntów a potem pozwoleń na intensywną zabudowę. Gigantyczna ledwo skrywana korupcja związała tę branżę z politykami jak mało kto. PiS ani nie wsadził złodziei do więzień ani nie zbudował tanich mieszkań. Co proponuje w zamian? Dopłaty do kredytów, i jeszcze większy chaos przestrzenny w postaci domków bez pozwoleń, którego koszty zapłacimy wszyscy. Następna władza powinna uchwalić podatek od wielkich fortun zgromadzonych przede wszystkim w nieruchomościach. Takie Obajtkowe. A dochody z Obajtkowego przekazać w całości na budowę tanich mieszkań na wynajem, co umożliwiłoby rozbicie kartelu deweloperskiego, który ciągle rządzi naszym państwem z kartonu.
Obniżenie podatków dla 18 milionów Polaków i hojne wsparcie branży budowlano-deweloperskiej przez rząd. Nowy Ład pokazuje, że PiS jest w stanie zarządzać jedynie transferami finansowymi, a reformę państwa całkowicie porzucił.PiS w ten sposób wycofał się z obietnicy budowy tanich mieszkań na wynajem, które jako jedyne byłby w stanie poprawić sytuację na rynku mieszkaniowym. Tylko wzrost podaży tanich nieruchomości może zażegnać kryzys mieszkaniowy. Dopłacanie do kredytów i wkładu własnego pomoże przede wszystkim deweloperom, którzy te pieniądze wrzucą do swoich gigantycznych sięgających już 30 procent marż. W ten sposób pieniądze z budżetu państwa będą napychać kieszenie bankom i deweloperom, zamiast znacząco poprawić sytuację mieszkaniową Polaków.Pierwszy pakiet propozycji Prawa i Sprawiedliwości robi wrażenie: kwota wolna od podatku w wysokości 30 tysięcy złotych, drugi próg podatkowy od 120 tysięcy złotych, zlikwidowanie umów śmieciowych i zastąpienie ich jednolitą umową o pracę. Jak ta umowa ma wyglądać, nie bardzo wiadomo. Wiemy za to więcej o propozycjach podatkowych. Polacy zarabiający do średniej krajowej będą płacić mniejsze podatki. Będzie to zastrzyk gotówki dla blisko 18 milionów Polaków. Rząd szacuje, że do kilkunastu milionów Polaków trafi ponad sto złotych miesięcznie więcej. Możemy się spodziewać, że te pieniądze szybko wrócą do gospodarki. Najubożsi większość pieniędzy wydają na konsumpcję. Tylko czy te oszczędności dla ludzi w postaci mniejszych podatków będą odczuwalne przy blisko pięcioprocentowej inflacji?Zmiany wprowadzone przez rząd Prawa i Sprawiedliwości słusznie pomogą gorzej zarabiającym Polakom. Ta pomoc będzie jednak mizerna. Nie jest w stanie zbilansować rosnących z miesiąca na miesiąc kosztów życia i prywatyzacji usług publicznych. Pomysły rządu na mieszkaniówkę to przepis na katastrofę. Pomogą wąskiemu gronu ludzi a sprawią, że całe pokolenie młodych na zawsze pożegna się z marzeniem na posiadanie własnego em. Nowy Ład pokazuje, że PiS pogodził się z tym, że nie jest w stanie przeprowadzić żadnego realnego projektu infrastrukturalnego, nie potrafi systemowo naprawiać usług publicznych takich jak zdrowie, transport, czy edukacja. Jedyne co potrafi to ogarnąć transfery publiczne. Czy to wystarczy, żeby wygrać następne wybory? Przy słabości opozycji ten scenariusz staje się coraz bardziej prawdopodobny. Komu PIS podniesie za to podatki? Przede wszystkim jednoosobowym działalnościom gospodarczym, które nie będą mogły już wrzucać w koszty (odliczać od podstawy opodatkowania) składki zdrowotnej. Składka jednocześnie wzrośnie do 9% i będzie dla wszystkich taka sama. To oznacza, że część biznesów może stracić rentowność. Już dzisiaj ryczałtowy ZUS uderza nieproporcjonalnie w najmniejszych. Wzrost kwoty wolnej od podatku powinien dla tych najmniejszych biznesów wyrównywać koszty składki zdrowotnej. Oczywiście zmiany zlikwidują patologie, w ramach której ludzie zarabiający na działalności gospodarczej 30 tysięcy złotych miesięcznie płacili de facto kilkadziesiąt złotych składki zdrowotnej miesięcznie, podczas gdy ludzie na minimalnej krajowej ponad dwieście złotych. Te pieniądze z podwyższonej składki mają iść na ochronę zdrowia, która jest w Polsce chronicznie niedofinansowana. Na zdrowie w Polsce przeznaczamy niemal najmniej w Unii Europejskiej. Ponad sto tysięcy ponadnormatywnych zgonów podczas pandemii pokazuje skalę zapaści naszego systemu.Ekonomiści mówili od dawna, że system podatkowy w Polsce jest postawiony na głowie. Nieproporcjonalnie obciąża podatkami i składkami klasę średnią i najuboższych, którzy oddają państwu nawet 40 procent swoich dochodów. Bogaci płacą w Polsce proporcjonalnie niższe składki i podatki. W dodatku Polska bardzo nisko w porównaniu do krajów zachodniej Europy opodatkowuje kapitał. To wszystko sprzyja rosnącym nierównościom społecznym. Powstaje klasa posiadaczy i klasa, która zapiernicza na posiadaczy. Nowy feudalizm doskonale widać w sytuacji na rynku mieszkaniowym. Niskie oprocentowanie kredytów, wysoka inflacja, niskie podatki od nieruchomości i wynajmu sprawiają, że bogatsi Polacy rzucili się na kupowanie mieszkań. Ludzie na dorobku tracą szansę na własne mieszkanie. Nie mają takich zarobków, żeby dostać kredyt, nie mają też szansy odłożyć na wkład własny, który w Warszawie na 50-metrowe mieszkanie wynosi już grubo ponad sto tysięcy złotych.Skąd PiS weźmie pieniądze na sfinansowanie innych programów w ramach nowego ładu? Nie bardzo wiadomo. Za to już widać, kto będzie największym beneficjentem Nowego Ładu. Będzie to branża deweloperska i budowlana. PiS powrócił do pomysłu rządu Platformy Obywatelskiej, czyli dopłat do kredytów i wkładu własnego. Na szczegóły programu, musimy jeszcze poczekać, ale informacje przedstawione dzisiaj mogą nas przerazić. Jarosław Kaczyński zapowiedział, że będzie można budować domy do 70 metrów kwadratowych bez pozwolenia na budowę. Mateusz Morawiecki dodał, że będzie można to robić tylko tam, gdzie jest miejscowy plan zagospodarowania. Co to oznacza w praktyce? Otworzenie furtki do tego, żeby powiększyć już i tak istniejący gigantyczny chaos przestrzenny, który kosztuje nasz kraj miliardy złotych rocznie. Jedną z największych patologii polskich miast jest ich bezładne rozlewanie się na przedmieścia. Te procesy tylko przyspieszą. Po tym możemy się spodziewać wzrostu korków, smogu i niszczenia środowiska naturalnego. Drugi program to dopłaty do kredytów hipotecznych i sfinansowanie części wkładu własnego. Te programy będą dostępne tylko dla rodzin z co najmniej dwójką dzieci. Szkopuł w tym, że w Polsce połowa rodzin ma tylko jedno dziecko. Kaczyński zapomniał, chyba że najpierw zakłada się gniazdo, tworzy bezpieczeństwo, a dopiero później decyduje się na dzieci. Dopłaty będą też mizerne. Dla rodziny z dwójką dzieci zaledwie dwadzieścia tysięcy złotych do wkładu własnego. W dodatku system dopłat nie powoduje, że na rynku pojawi się więcej mieszkań. Po prostu wzrośnie popyt, a więc wzrosną ceny. Przerabialiśmy już to za rządów Platformy Obywatelskiej i programie Mieszkania Dla Młodych i Rodzina na Swoim. Te programy pomogły głównie bogatszym Polakom, których i tak było stać wcześniej na kredyt. Dzisiaj 70 procent rodzin nie ma zdolności kredytowej. Oni nie dostaną od rządu niczego. Problemem są niskie zarobki, galopujące ceny nieruchomości, które powodują, że odłożenie nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych jest niemożliwością.
Piotr Ikonowicz siedział w więzieniach w PRL-u i w III RP. Poznał na własnej skórze, jak nie działa polski wymiar sprawiedliwości. Nie jest teoretykiem prawa, jest jego wybitnym praktykiem. Człowiekiem, który ostatnie 30 lat oddał walce o ludzi, którzy nie mają się jak sami bronić. Pomaga im na co dzień w Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej, która utrzymywana jest wyłącznie z dobrowolnych datków. Ikonowicz nie bierze grantów, nie jest kolejnym NGO-sem, który żeby istnieć musi dostosowywać się pod gusta rozdających pieniądze oficjeli. Jest całkowicie niezależny od zewnętrznych wpływów. Gdyby został Rzecznikiem Praw Obywatelskich, swoją działalność mógłby rozszerzyć na całą Polskę. To jednak nie koniec zalet tej kandydatury.Instytucja Rzecznika Praw Obywatelskich powstała w 1987 roku. Był to element tworzenia w Polsce zrębów “państwa prawa”. Od tego czasu na funkcję rzecznika byli wybierani wyłącznie liberałowie i liberalni konserwatyści. Byli to ludzie wywodzący się ze środowisk uniwersyteckich, utytułowani i mocno zakorzenieni w życie polskiego, a szczególnie, warszawskiego establishmentu. Nic dziwnego, że propozycja kandydatury Piotra Ikonowicza wywołała gwałtowny sprzeciw liberalnego salonu. Taka kandydatura oznaczałaby nie tylko kolejny cios w ich pozycję i wpływy, ale oznaczałaby całkowite przewartościowanie znaczenia praw człowieka w Polsce.
Święta pracy 1 maja praktycznie w Polsce nikt nie obchodzi. Nie tylko dlatego, że panuje pandemia. Niewielu w Polsce ma powody do świętowania. Praca w Polsce zbyt często przypomina pańszczyznę w folwarku. Praca w Polsce jest niskopłatna i nie daje poczucia bezpieczeństwa. Pracodawcy, którzy po prostu respektują zapisy kodeksu pracy, wyrastają do rangi bohaterów.Co możemy w tej sytuacji zrobić? Najlepiej byłoby całkowicie zmienić model rozwoju polskiej gospodarki i mentalność pracodwaców. To jednak zadanie niesłychanie trudne i na lata. Możemy jednak zrobić kilka rzeczy, które powinny być na wyciągniecie ręki. Przede wszystkim w Polsce trzeba zacząć przestrzegać prawa. W Polsce prawo prawo jest jak pajęczyna - bąk się przebije ugrzęźnie muszyna. To się musi zmienić. Umowa o pracę powinna być absolutnym standardem. Musimy w tym celu wzmocnić inspekcję pracy i zreformować sądy pracy. W drugiej kolejności trzeba ułatwić możliwość zakładania związków zawodowych i organizacji legalnego strajku. Na 1 maja wszystkim pracownikom życzę, żeby się organizowali i walczyli o swoje prawa. Tylko razem mamy szansę położyć kres patologiom i przegonić ducha folwarku unoszącego się nad polską gospodarką.Alternatywą dla polskich firm są zagraniczne korporacje. Te wydają się być w morzu patologii wyspami normalności. Zagraniczni pracodawcy częściej przestrzegają prawa pracy, dają pracownikom etaty, łatwiej jest pogodzić życie rodzinne z pracą. Nie oznacza to, że praca w zagranicznych korporacjach to idylla. Tam też zdarzają się patologie. Firmy te jednak są po prostu zbyt duże na łamanie prawa, ale też zrozumiały, że zbyt wielka rotacja kadr nie sprzyja biznesowi. Lepiej ludziom zaoferować trochę więcej, niż co kilka miesięcy robić kolejną rekrutację, wdrażać i szkolić kolejnych pracowników.Na pierwszego maja dostałem setki wiadomości o doświadczeniach przede wszystkim młodych ludzi w zetknięciu z polskim rynkiem pracy. Część z nich te doświadczenia przypłaciło zaburzeniami snu, stresem a nawet depresją. Na pierwszy plan wybija się brak szacunku przełożonych wobec swoich pracowników. W wielu polskich firmach panuje brak zaufania, pogarda, zawiść i kult bezsensownego zapierniczu. Najbardziej uderzające były dla mnie komentarze Polaków mieszkających na Zachodzie. Pisali, że omijają polskie firmy i polskich szefów z daleka. Za granicą zrozumieli, że nie uciekali z kraju tylko przed niskimi zarobkami, ale też przed warunkami pracy w Polsce. Jak one wyglądają?Im mniejsza polska firma tym gorsze warunki zatrudnienia. Opublikowany ostatnio raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego ujawnia, że blisko 12 procent zatrudnionych na umowę o pracę dostaje wynagrodzenie pod stołem. W małych firmach, które zatrudniają mniej niż 9 pracowników, ten odsetek rośnie do 31 procent! Te dane potwierdzają relacje samych pracowników. W relacjach przewijały się historie o bezpłatnych nadgodzinach, przemocy psychicznej, czy braku możliwości wzięcia urlopu zdrowotnego. Wzięcie L4 nawet na umowię o pracę często jest źle traktowane przez pracodawcę. Statystyki pokazują, że w Polsce nawet połowa zarażeń covidem miała miejsce w pracy! Wiele osób chodziło do pracy chorych, z objawami zarażenia, bo bało się utraty zatrudnienia. Umowa o pracę jest często dla młodych ludzi nieosiągalnym marzeniem. Zmuszani są do zakładania własnych działalności gospodarczych albo podpisywania niekończących się umów zleceń. To łamanie prawa pracy, które w Polsce jest absolutnie wirtualne. Na stronie urzędów pracy można znaleźć mnóstwo ogłoszeń, które jawnie łamią przepisy. Praca magazyniera 40 godzin w tygodniu, w jednym miejscu, pod stałym nadzorem, wedle polskiego prawa powinna być określona umową o pracę, ale urzędnikom z urzędu pracy to nie przeszkadza. Nie przeszkadza też inspekcji pracy, która jest równie wirtualnym bytem, co kodeks pracy. Kontrolerów jest mało, są słabo opłacani a cała Państwowa Inspekcja Pracy na 38-milionowy kraj ma mniejszy budżet niż Instytut Pamięci Narodowej. Kontroli jest więc mało a wysokość kar jest symboliczna. Państwo na niby, w którym silniejsi są zawsze górą. W związku z tym plenią się patologie na rynku pracy. Najgorsze warunki zatrudnienia oferuje branża gastronomiczna, ale kolorowo nie jest też w branżach, które jeszcze niedawno uchodziły za prestiżowe. Liczba sfrustrowanych architektów i prawników jest przeogromna. Tutaj patologią są trwające miesiącami bezpłatne staże, bardzo niskie stawki i śmieciowe formy zatrudnienia.Z niewolnika nie będzie pracownika głosi stare polskie przysłowie, ale ciągle nie wszyscy pracodawcy je zrozumieli. W Polsce wykonywanie niewolniczej, czy półniewolniczej pracy ma bardzo długą tradycję. Nasz kraj przez stulecia opierał się na gospodarce folwarcznej. Folwark był szlacheckim gospodarstwem rolnym utrzymującym się dzięki chłopskiej darmowej sile roboczej. Folwark nie konkurował wysoką jakością produktu, ale jedynie niską ceną. Gdy na zachodzie rosła wydajność z hektara w Polsce z dekady na dekadę plony z hektara malały. Nikt nie był zainteresowany podnoszeniem efektywności rolnictwa, gdy praca była niemal za darmo. Chłopów zachęcano do pracy nie poprzez poprawę warunków ich pracy, ale podnoszeniem kar fizycznych i dni pańszczyzny do odrobienia. I tak jest w pewnym sensie do dzisiaj. Polskie przedsiębiorstwa nie konkurują innowacjami, umiejętnością współpracy, czy wysokiej jakości produktem. Konkurują niskimi kosztami. W Unii Europejskiej koszty utrzymania pracownika są niższe tylko w Rumunii i Bułgarii. Nic dziwnego, że polskie firmy tak często przypominają folwarki, w których pracodawca jest panem życia i śmierci. Patologie umożliwiają bardzo słabe związki zawodowe oraz niedziałające instytucje państwa, powołane do przestrzegania prawa: sądy pracy i inspekcja pracy. Pracownik w Polsce niemal zawsze jest na przegranej pozycji w konflikcie z pracodawcą. Efekty są opłakane.Najnowszy sondaż Gallupa wskazuje, że blisko dziesięć procent Polaków straciło pracę w pandemii i musiało szukać nowej. Ponad trzydzieści procent respondentów odpowiedziało, że przez COVID pogorszyła się ich sytuacja finansowa. Pracodawcy zareagowali na kryzys obcinając pensje, zwiększając normy, setki tysięcy osób w trakcie pandemii została wypchnięta na umowy czasowe i fikcyjne samozatrudnienie. Wygląda na to, że przejdziemy przez kryzys suchą nogą, znowu kosztem najsłabszych: tych, którzy już przed pandemią mieli słabą sytuację na rynku pracy. Jednocześnie firmy mają rekordową ilość gotówki na kontach, a oficjalnie bezrobocie jest najniższe w całej Unii. W Polsce pracy jest sporo, ale jest to bieda i patopraca.