Polska kontra "brukselski urzędnik", czyli jak politycy Zjednoczonej Prawicy zaklinają prawno-polityczną rzeczywistość UE [OPINIA]
Politycy Zjednoczonej Prawicy nie raz uraczyli nas stwierdzeniem, że brukselscy eurokraci chcą narzucać Polsce swoją wolę. Z jednej strony Unią Europejską kieruje więc jakaś ponadnarodowa klika, z drugiej zaś tym wszystkim sterują Niemcy. Kim są zatem ci mityczni eurokraci, kto tak naprawdę podejmuje decyzje w Unii Europejskiej i jaki cel przyświeca Zjednoczonej Prawicy w roztaczaniu narracji na temat złowrogich brukselskich biurokratów?
O tym mitycznym brukselskim urzędniku, który czyha na Polskę
Na początku powinnam zaznaczyć, że przedmiotem mojego tekstu nie jest usprawiedliwianie czy potępianie któregokolwiek z pionów prawodawczych lub wykonawczych Unii Europejskiej.
Nie będę oceniać czy kompetencje poszczególnych organów UE są zbyt szerokie i zagrażające suwerenności któregokolwiek z państw członkowskich. Chcę jedynie skonfrontować retorykę polityków Zjednoczonej Prawicy ze stanem faktycznym – tj. wyjaśnić, kto w Unii Europejskiej podejmuje decyzje i wykazać, że nie jest to organizacja, która przyleciała do nas z Marsa i chce nam coś narzucać wbrew naszej woli oraz przypomnieć, że Polska partycypuje w procesie decyzyjnym Unii Europejskiej.
Nie przeszkadza to jednak naszym politykom roztaczać refleksje, że, cytując np. Zbigniewa Ziobrę , "Polska nigdy nie będzie uczestniczyć w pisaniu ustaw pod dyktando brukselskich urzędników" , zaś, za Przemysławem Czarnkiem , że polska opozycja "namawiała brukselskich urzędników, żeby zabrali Polskie pieniądze" .
Cytaty te dotyczyły oczywiście Ustawy o Sądzie Najwyższym, sprawy, która w ostatnich miesiącach na nowo rozbudziła emocje za sprawą jej nowelizacji i chęci odblokowania funduszy z Krajowego Planu Odbudowy, co podzieliło obóz rządzący. Można spierać się czy presja wywierana na nasz kraj w zakresie sądownictwa jest słuszna, jednak to, kto i na jakim umocowaniu chce coś w Unii Europejskiej egzekwować, jest dość transparentne w oczach osób, które zechciały zaznajomić się z traktatami.
Dobór słownictwa, które pada z ust polityków Zjednoczonej Prawicy, jest co najmniej problematyczny, aczkolwiek niezwykle użyteczny politycznie, o czym później. Wbrew fantazjom naszych polityków brukselscy urzędnicy to po prostu służba cywilna Unii Europejskiej, ktoś na kształt niepolitycznych pracowników ministerstw, Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i tym podobnych urzędów. Jest to więc wyspecjalizowana administracja, która na przykład w ramach Komisji Europejskiej "dopina" wszystko od strony prawnej i wdraża przyjmowane rozwiązania w życie. Trudno więc posądzić tę grupę osób o możliwość wywierania wpływu na którekolwiek państwo.
No dobrze, można by rzec, przecież mianem "urzędnika" niekoniecznie można określić anonimowego dla większości z nas trybika w maszynie, przecież nawet prezydent i premier są de facto urzędnikami. Być może więc mianem brukselskich urzędasów określani są członkowie Komisji Europejskiej czy Parlamentu Europejskiego.
Jeżeli chodzi o to drugie ciało, argumentacja Zjednoczonej Prawicy rozlatuje się jak domek z kart. Europosłowie wyłonieni w wyniku polskich wyborów do tego ciała są bowiem tak samo "brukselskimi urzędasami" jak inni europosłowie, o ile w ogóle można powiedzieć, że członek jakiegokolwiek parlamentu jest urzędnikiem – wszak pracuje w ciele prawodawczym, nie ma wpływu na wykonywanie polityki, którą sam forsuje. Ale czy na pewno sam…?
Kto tak naprawdę ma władzę w Unii?
Tu pojawia się ciekawa kwestia – kto tak naprawdę rządzi Unią Europejską? Czy faktycznie niewybieralni, jak podkreślają nasi politycy, urzędnicy podejmują kluczowe decyzje, narzucając swoją wolę państwom członkowskim? Otóż organami, które odpowiadają za stanowienie prawa w UE, są Rada Unii Europejskiej i Parlament Europejski , które działają wspólnie.
Ku rozczarowaniu Zjednoczonej Prawicy nieśmiało przypomnę, że Rada Unii Europejskiej składa się z ministrów państw członkowskich (w zależności od tematyki posiedzenia są to szefowie różnych resortów, np. rolnictwa czy obrony narodowej), a więc przedstawicieli rządów wyłonionych podczas wyborów w każdym z państw członkowskich, zaś Parlament Europejski to żywy przykład demokratycznych rozstrzygnięć. Warto jednak pamiętać, że, choć wybory do PE odbywają się na szczeblu krajowym, europosłowie nie reprezentują w tym gremium swojego państwa! Przynależą bowiem do europejskiej partii i zabierają/oddają głos w jej imieniu. Nie oznacza to oczywiście, że nie mają pola do działania na rzecz swojej ojczyzny.
Polska od początku miała w Radzie UE wręcz zawyżoną siłę głosu – ta bowiem jest uzależniona od liczby ludności w danym państwie członkowskim. Naszemu państwu przysługiwały tylko dwa głosy mniej niż liczącym dwa razy więcej ludności Niemcom. To jednak nie przemawia do naszych polityków, którzy najwyraźniej uważają, że Polska jest pozbawiona głosu w UE i są jej narzucane rozwiązania kreowane przez inne państwa, przede wszystkim Niemcy. Jak widać jednak, dwa ciała odpowiadające za kreowanie prawa w UE to organ międzyrządowy oraz organ reprezentujący społeczeństwo UE, nie zaś jacyś ponadnarodowi niewybieralni funkcjonariusze.
Ten opis bowiem pasuje dużo bardziej do Komisji Europejskiej , ciała wykonawczego UE, którą można w dużym uproszczeniu porównać do rządu, zaś komisarzy – do ministrów. Podobnie jak polscy ministrowie, nie są oni wybierani w wyniku głosowania, jednak rząd każdego z państw członkowskich wystawia "swojego człowieka" do tego organu.
Co jednak istotne, komisarze nie reprezentują swoich państw! Działają na rzecz całej Unii – tak np. komisarz wystawiony przez Polskę, obecnie komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, ma działać w interesie unijnego rolnictwa, nie zaś forsować rolnicze interesy Polski na forum UE. Tego też zdawali się nie rozumieć politycy Zjednoczonej Prawicy, kiedy Donald Tusk pełnił rolę przewodniczącego Rady Europejskiej – pomijając dokonania Tuska i ocenę jego aktywności, należy zauważyć, że oskarżanie go o niewykorzystywanie jego pozycji, by działać na rzecz Polski, jest z definicji irracjonalne.
Opłacalność kulawej edukacji w zakresie UE
Cel narracji Zjednoczonej Prawicy zdaje się być jednoznaczny – podburzyć swoich zwolenników przeciwko Unii Europejskiej, bo nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg , a jeśli jest to wróg, który tylko czyha na odebranie nam suwerenności – to sukces jest zapewniony. Żeby była jasność – Unia Europejska wymaga gruntownej reformy, ma wiele wad i niewątpliwie pewne państwa korzystają w większym stopniu z niektórych rozwiązań, a z niektórych w mniejszym. Aby jednak dojść do pewnych samodzielnych wniosków i móc na trzeźwo ocenić czy i jakim typem "zagrożenia" są poszczególne segmenty integracji europejskiej, trzeba sięgnąć do historii, traktatów i doktryny prawnej oraz specyfikacji poszczególnych polityk unijnych, a te dotyczą zagadnień od sasa do lasa – innymi słowy żeby naprawdę umieć porządnie docenić lub porządnie potępić tę organizację, jest po prostu potrzebna wiedza specjalistyczna. Pozyskiwać ją jednak mało komu się chce, co stanowi ogromne pole do popisu dla dowolnego obozu rządzącego, który zechce zwalać całe zło tego świata na Unię. Pole rażenia jest imponujące, środki zaś – minimalne.
Czasem zresztą aż się wierzyć nie chce, że osoby z naszej polityki, które legitymują się dyplomami prawa dobrych uczelni, wypowiadają tak kardynalne błędy odnośnie do podstaw prawa Unii Europejskiej. Za przykład może posłużyć kontrowersyjna w naszym rodzimym dyskursie kwestia prymatu prawa unijnego nad prawem krajowym, która to zdaje się być dla wielu polskich polityków jakimś marsjańskim wymysłem.
Czym innym jest zgadzanie się z takim stanem rzeczy lub nie, czym innym zaś samo uznanie, że są to nasze prawne realia. Ale i to stanowi oręże w walce o serca i umysły zwolenników. Trudno orzec więc czy wynika to z nieuważania na zajęciach, czy jest to obliczona na omamienie wyborcy taktyka, która ma zaowocować przekonaniem, że tylko rząd Zjednoczonej Prawicy jest w stanie ocalić Polskę przed brukselskim dyktatem. Smaczku dodaje fakt, że opozycja wyraźnie sympatyzuje z Unią Europejską, a więc jest to kolejny argument w politycznej rywalizacji i wzajemnych oskarżeniach, a dla wyborców PiS wiadomość, że skoro opozycja tak ciepło wypowiada się na temat UE, to z tą organizacją musi być coś nie tak.
To jest w ogóle coś, co mnie w naszym kraju bardzo boli – kulawa edukacja obywatelska. Mało kto z nas tak naprawdę wie, do czego uprawnione są nasze krajowe instytucje, a co dopiero mamy myśleć o jakiejś Unii, która jest przedstawiana jako ciało zewnętrze, tak jakbyśmy sami do niej nie należeli lub nie mieli w niej prawa głosu.
Za mało mówi się o faktycznych możliwościach, jakie ma Polska w obrębie tej organizacji, zdecydowanie za mało Polacy wiedzą też na temat mechanizmów decyzyjnych Unii Europejskiej. Wystarczy kilka komunikatów o treści "rządzą nami brukselscy eurokraci" , aby edukację z zakresu funkcjonowania Unii Europejskiej uznać za zrealizowaną…
Artykuły polecane przez Goniec.pl:
-
Ksiądz wybrał się na studniówkę. Nagranie hitem sieci. "Skoro Jezus tak powiedział"
-
Agata Młynarska weszła do restauracji i zaniemówiła. Gwiazda pokazała paragon grozy
-
Przy drodze znaleziono ciało. Sprawca uciekł z miejsca zdarzenia