Hartman: Bój się Gowina!
Czy Jarosław Gowin zagłosuje w wyborach Rzecznika Praw Obywatelskich tak jak każe mu Kaczyński, czy też przyłączy się do opozycji? Zobaczymy. Jedno jest pewne – zrobi tak, żeby nie wylecieć z rządu.
Nie ma czym się aż tak bardzo ekscytować. RPO pod rządami PiS jest bezsilny – bez względu na to, kto zajmuje to stanowisko. Kaczyński ignoruje nawet wyroki sądów, więc trudno oczekiwać, aby przejmował się interwencjami RPO. Podobnie na wyrost wydają mi się dyskusje nad poszczególnymi punktami słynnego Funduszu Odbudowy. Niejeden już plan ogłaszał PiS, a i tak robił, co chciał. Nikt dziś nie jest w stanie przewidzieć, co znajdzie się w ustawach regulujących wydawanie unijnych pieniędzy, które jak manna z nieba spadły na Nowogrodzką. Będzie tam dokładnie to, co inżynierowie od technologii wyborczych zarekomendują Kaczyńskiemu jako przynoszące najwięcej głosów. Jeśli czegoś możemy być pewni, to tego, że na kilka tygodni lub miesięcy przed wyborami potencjalni wyborcy PiS dostaną konkretną gotówkę na konta. O to mogę się założyć. Co do reszty, to Kaczyński pewnie nawet nie zaczął się jeszcze zastanawiać. Tak czy inaczej, konkrety muszą ustalić jego ludzie (a raczej wynajęci przez jego ludzi eksperci), a nie ludzie Gowina. Wszystko zależy od tego, kto będzie rządził. Jeśli PiS utrzyma się przy władzy (a opozycja robi, co może, aby tak się stało), to dzisiejsze pełne zaaferowania i eksperckiej werwy ekonomiczne dyskusje z udziałem Gowina w najlepszym wypadku mogą skutkować jakimiś pomysłami, które przejmą ludzie Morawieckiego. Jeśli PiS straci władzę, to albo Gowin coś dostanie w nowym rozdaniu, albo nie. W pierwszym przypadku zapewne będzie miał swój kawałek władzy, a w drugim to wiadomo.
Kariera Jarosława Gowina jest, trzeba przyznać spektakularna. Utrzymuje się na powierzchni tak sprawnie, że można nabrać podejrzeń, iż ktoś znaczenie potężniejszy za nim stoi. Ktoś, z kim liczy się i Tusk, i Kaczyński. Nie da się wytłumaczyć jego siły kilkunastoma posłami ani koneksjami w biznesie. Inni szatani są tu czynni.
W każdym razie Jarosław Gowin wyspecjalizował się zajmowaniu w polityce pozycji języczka u wagi. Taki języczek jest żelazny, przeto i Gowin stara się sprawiać wrażenie „pana Thatcher”, którego powściągliwość i roztropność sprawi, że wszyscy będą się z nim liczyć. Jeśli dodać do tego charyzmat wysokiego wzrostu i siwych włosów, mamy już gotowego kandydata na męża stanu. To jednakże tylko pozory.
Znam Gowina słabo, lecz za to bardzo długo i doskonale wiem, że jego osobowość rozmija się z jego wizerunkiem. Nie jest w dobrym guście grzebać się w takich rzeczach, więc poprzestanę może na korekcie metafory. Gowin nie jest urodzonym języczkiem u wagi, lecz kimś takim, jak metalowy kogucik na dachu, obracający się z wiatrem. Sztywny (bo z żelaza), lecz zawsze obróci się, gdzie wiatr zawieje. W tym jest Gowin przewidywalny – pod pretekstem ideowej pryncypialności, będzie zawierał „taktyczne sojusze” z kimkolwiek, choć tak naprawdę jego cel jest dokładnie taki sam, jak każdego innego polityka, czyli zdobycie jak najwyższego stanowiska. Gdyby kierowała nim osobista próżność, to byłoby jeszcze nie najgorzej. Obawiam się jednak, że w jego przypadku niewinna próżność została solidnie okadzona, a nawet zaczadzona ideologią. I to bardzo niesympatyczną. Taką na „k”.
Gowinowi imponują bogaci panowie w pięknych garniturach, zwani przedsiębiorcami i pewnie szczerze uważa się za ich sojusznika. A oni chętnie się do niego poprzymilają, bo chociaż sam nie ma milionów, to kto wie, czy nie załatwi jakiejś obniżki podatków albo nie wybawi z kłopotów w razie czego. Chętnie więc wpłacą parę groszy na wskazaną fundację czy inny „think tank”. Pół biedy, gdyby Gowin lokował swe ambicje w tej sferze. Niestety, jego koneksje wychodzą daleko poza świat biznesu, sięgając biskupich pałaców oraz zakamuflowanych „spiskowni” Opus Dei. Chociaż Gowin zapewnia, że nie jest członkiem tej niebezpiecznej organizacji, to nie zaprzecza, że z nią blisko współpracuje. A to oznaczać może tylko jedno: chodzi na pasku Kościoła. I to nie tego przaśnego, lokalnego Kościoła panów Jędraszewskich i Hoserów, lecz tego międzynarodowego – dobrze ubranego, „mówiącego językami” i bardziej groźnego dla suwerenności takich państw, jak Polska, niż cały episkopat razem wzięty. I to właśnie jest, moim zdaniem, w ocenie postaci Jarosława Gowina najważniejsze. Ten arcyambitny człowiek misji, który chce pozostawić po sobie wielkie reformy we wszelkich resortach, jakie uda mu się wyrwać (miał już sprawiedliwość i naukę, lecz zawsze marzy o wojsku), w gruncie rzeczy jest w polityce po to, żeby pilnować ideologicznych interesów Kościoła i wcielać w życie jego seksualne obsesje, zakazując aborcji i zapłodnienia in vitro.
Dlatego uważam Gowina za szczególnie niebezpiecznego. Jego styl może uwodzić, a jego „liberalizm” może zamącić w głowach mniej wyrobionego mieszczaństwa, któremu nieraz już w różnych krajach wmawiano, że wolność to tyle, co niskie podatki. I chociaż Gowin jest w gruncie rzeczy zwyczajnym karierowiczem, to potrafi bardzo skutecznie udawać, że jest kimś więcej. Dlatego trzeba go traktować bardzo poważnie, a to znaczy trzymać się od niego z daleka. Ludzie Kościoła gwarantują nam bowiem jedno: są lojalni wyłącznie wobec swojej organizacji i nigdy nie można im wierzyć. Gdyż jak wiadomo specjalne dojścia do Pana Boga zwalniają z wszelkich obowiązków moralnych. Kto służy sprawie wiary i zbawienia, temu wolno wszystko. Dlatego też po takich jak Gowin można się spodziewać wszystkiego. Z wyjątkiem czegoś dobrego.