Wyszukaj w serwisie
Goniec.pl > Artykuły autora
autor

Jan Hartman

Dziennikarz Goniec

Polski filozof, bioetyk, profesor nauk humanistycznych, wydawca, publicysta, nauczyciel akademicki, polityk. Autor cyklu "Hartman bez limitu" dla portalu goniec.pl

Skontaktuj się ze mną!

[email protected]
Publikacje Autora
Hartman: Czy lekarze obalą PiS?
publicystyka (8)
Piotr Molecki/East News
Z całego serca kibicuję protestującym lekarzom, a zwłaszcza pielęgniarkom i ratownikom, którzy zarabiają skandalicznie mało. Powodzenie protestów odczujemy w swoich kieszeniach, lecz nie ma innego wyjścia. Mam nadzieję, że to, co dzisiaj „wystrajkują” medycy, faktycznie realizować będzie już zupełnie inny, demokratyczny i cywilizowany rząd. Kto wie, czy nie dostaniemy go właśnie w wyniku procesu politycznego zapoczątkowanego dziś przez Białe Miasteczko 2.0. Oby. Tym razem protestują w pierwszym rzędzie lekarze, głównie młodzi, jakkolwiek działają w imieniu wszystkich grup zawodowych w ochronie zdrowia oraz z poparciem innych branż. Zresztą pielęgniarki i ratownicy już się przyłączają i choć na ulicy nie zobaczymy tłumu protestujących, to w sieci wrze. „Białe Miasteczko 2.0” ma poparcie organizacji nauczycielskich oraz populistycznej Agrounii. Protest trwa już tydzień i wydaje się, że to dopiero początek. Nie sądzę, aby rząd zdołał wziąć go na przeczekanie i zdusić telewizyjnym hejtem. Lekarze liczą na efekt kuli śniegowej i choć na razie nie wygląda to na zasadniczy protest konstytucyjno-polityczny, to w każdej chwili może nastąpić przełom, dzięki któremu protest branżowy przeistoczy się w rewoltę stawiającą sobie za cel doprowadzenie do wcześniejszych wyborów. Wiele zależy tu od central związkowych i decyzji głównych partii politycznych. Niestety, polską tradycją jest odżegnywanie się od „polityczności” protestów społecznych. Tak jak gdyby postulaty polityczne były czymś nie na miejscu i pozbawionym związku z meritum konfliktu „resortowego”. Rząd będzie zapewne po cichu przekupywał różne środowiska, starając się osłabić solidarność miedzy nimi. Jest jednak spora szansa, że tym razem pisowcom się nie uda. Kolaboracja z rządem PiS uchodzi bowiem w coraz szerszych kręgach społeczeństwa za niegodziwość. Wygląda na to, że mamy pierwszy po pandemii (a przynajmniej po jej ostrej fazie) znaczący protest społeczny. W warszawskich Alejach Ujazdowskich stanęło „Białe Miasteczko”, wzorowane na tym z 2007 r., kiedy to pod kancelarią premiera zamieszkały pielęgniarki. Protest medyków jest silnie zorganizowany i prowadzony bardzo inteligentnie. Postulaty płacowe wysuwane są w imieniu całego środowiska, a nie tylko lekarzy. Jednocześnie priorytet dawany jest postulatom systemowym, na czele z dawno już obiecanym zwiększeniem wydatków budżetowych na zdrowie oraz zwiększeniem zatrudnienia. Medycy nie są naiwni i nie dadzą się wyprowadzić w pole ani wziąć pod włos. Nie nabrali się na dziecinną pułapkę zastawioną przez rząd, który powołał specjalnego „wiceministra do spraw dialogu”. Komitet Protestacyjno-Strajkowy Ochrony Zdrowia zapowiada, że nie będzie rozmawiał z nic niemogącym ministrem Niedzielskim, a więc tym bardziej nie będzie tracił czasu na jego zastępcę. Żądają rozmów z premierem Morawieckim. Ten z kolei zapowiedział, że nie siądzie do takich rozmów. Zapewne jednak będzie musiał, a skoro uczyni to wbrew swojej zapowiedzi, to tym samym znajdzie się już w punkcie wyjścia na przegranej pozycji. Zapewne o tym, co uczyni rząd i Morawiecki, decydować będzie Jarosław Kaczyński, o ile faktycznie jeszcze rządzi tym krajem, bo coś go prawie ostatnio nie widać… Niestety, jest to człowiek mało obliczalny, a za to zawzięty i chętny do konfrontacji. Ustąpi tylko przed prawdziwą siłą. A czy ta siła będzie dostatecznie duża, to czas pokaże. Z pewnością sami medycy nie wystarczą. Muszą otrzymać realne wsparcie dużych grup społecznych i zawodowych. Pieniądze nie naprawią systemu, lecz pozwolą zatrzymać jego degradację. Dadzą czas na reformy. Bo te, które przeprowadzono w ostatnim dziesięcioleciu, działają słabo. Ani reformy Arłukowicza (program onkologiczny), ani Szumowskiego (sieć szpitali) na razie nie zdają egzaminu. A covid-19 dodatkowo przydusił system, uniemożliwiając leczenie stekom tysięcy chorych. Nie możemy zapominać, że pandemia kosztowała już życie grubo ponad stu tysięcy Polaków – a znacznej części tych strat można było uniknąć, gdyby system był lepiej zorganizowany. Jeśli rząd nie zacznie natychmiast naprawiać systemu ochrony zdrowia, czeka nas drastyczne „zwinięcie” tego systemu, czyli znaczny spadek jego wydolności. Lekarzy i pielęgniarek ubywa, kolejki do lekarzy się wydłużają, a sektor niepubliczny, dostępny dla zamożniejszych warstw społeczeństwa, zwiększa swoje udziały w poszczególnych dziedzinach opieki zdrowotnej. Centralizacja zarządzania, wzrastające wymagania „referencyjności”, czyli uprawnień do prowadzenia złożonych procedur medycznych, a także presja biurokratyczna oraz fatalna atmosfera nieufności i zagrożenia, panująca w zakładach opieki zdrowotnej, sprawiają, że coraz mniejsza liczba lekarzy i pielęgniarek z coraz mniejszym przekonaniem coraz mniej pracuje w sektorze publicznym ochrony zdrowia. Władza liczy na import medyków z Ukrainy i innych krajów, lecz nawet to nie wystarczy do załatania ziejących dziur kadrowych. Jest naprawdę źle. W chirurgii, neurologii i psychiatrii – wręcz fatalnie. Szybkim marszem cofamy się do lat 90.
Czytaj dalej
Hartman: Czy patrioci cieszą się z inflacji?
Hartman
Pixabay / BeatriceBB / Goniec.pl
Nie brakuje takich, którzy mówią, że rządy PiS upadną nie z powodu kolejnych afer, niszczenia relacji z Unią Europejską, naruszeń zasad praworządności, lekceważenia trójpodziału władzy i niezależności sądów, znęcania się nad uchodźcami i innych grzechów władzy, lecz po prostu dlatego, że życie stanie się droższe. Wzrost cen zawsze nastawia społeczeństwo przeciwko rządowi. Tak było w Polsce w roku 1976 (wydarzenia w Radomiu i Ursusie) i w roku 1988, kiedy to wybuchły strajki poprzedzające przełom polityczny i upadek komuny. Przez całe lata 90. ceny rosły co rok o 10% i wszyscy jakoś byli do tego przyzwyczajeni. Mieli to wkalkulowane w życie. Jako że jednak prawie nikt nie miał żadnych oszczędności, ból z powodu topnienia zasobów pożeranych przez inflację nie był bardzo dotkliwy. Tyle że nie trzymało się pieniędzy na koncie, bo nie było warto. Pieniądze były więc w wiecznym ruchu, co dodatkowo napędzało inflację. W jakimś sensie było to dla dźwigającej się z ruin gospodarki korzystne. A jak jest dzisiaj? Przeraża nas 6 zł na litr benzyny i wiadomości, że inflacja „rok do roku” przekroczyła 5% i prawie na pewno zdoła jeszcze przekroczyć 6%. A skoro przeciętny Polak (jak donosi GUS) ma ok. 9 tys. zł oszczędności, to znaczy, że statystycznie w ostatnim roku stracił już dobre 500 zł. Na typową rodzinę daje to blisko 2000 zł. A za rok bodajże nie będzie lepiej.Owszem, skutki gospodarcze pandemii są łagodniejsze niż można się było spodziewać, niemniej jednak niezadowolenie społeczne jest i będzie narastać, bo takie są już prawa psychologii. Skoro jest źle, ktoś musi zostać obwiniony, a tym kimś są rządzący. Dlatego władza oberwie za inflację, pomimo że jest winna tylko częściowo – o cenach ropy i gazu wszak nie decyduje. A to nie jedyne produkty, których cena gwałtownie na świecie wzrosła. Wzrosły też ceny transportu. W połączeniu z bardzo poważnym zadłużeniem państwa, związanym z pandemią i zakupem milionów ton „kiełbasy wyborczej” oraz wpuszczaniem do gospodarki masy pustego pieniądza (obligacji i świadczeń społecznych), musi to dawać efekt inflacyjny. Inaczej mówiąc, musimy spłacić długi i zapłacić za wszelkie „transfery socjalne” – sprawiedliwe i niesprawiedliwe.Biorąc pod uwagę sytuację polityczną, trzeba powiedzieć sobie z niejakim zażenowaniem: patriotyzm nakazuje cieszyć się ze wzrostu cen. Warto stracić pieniądze, jeśli jest to jedyna droga prowadząca do obalenia wstrętnej i występnej władzy. Jeśli nie ma żadnej szlachetniejszej drogi, niechaj zaprowadzi nas do celu i ta. Nie znaczy to, że życzę innym utraty części oszczędności, lecz tyle tylko, że sam się na to godzę i uważam, że inni dobrzy obywatele (może z wyjątkiem najuboższych) również powinni się na to godzić. Bo wolność i demokracja są dla mnie coś warte – warte składek na organizacje walczące o te wartości, warte wzrostu cen, który zirytuje masy, a nawet więcej – warte jakichś szykan i nieprzyjemności, których mogę zaznać. Nazwałbym tę postawę patriotyzmem na miarę zwykłego człowieka. Ale jakże byłoby dobrze, gdyby tego rodzaju skromy wkład do demokracji i praworządności chciała wnieść większość obywateli. Jednakże wtedy chyba nawet nie byłoby powodu i okazji do tych skromnych poświęceń – po prostu nie dopuścilibyśmy populistów do władzy.Z inflacją zresztą da się żyć. Po prostu trzeba wydawać pieniądze, zanim stracą na wartości. I szukać lepszych, bardziej dochodowych zajęć, aby zrekompensować sobie straty. Inflacja niszczy gospodarkę i odstrasza inwestorów, lecz stanowi też duży impuls dla zmian. Zmian politycznych i gospodarczych. Jej bezpieczny poziom to (jak twierdzą ekonomiści) ok. 3%, bo gdy jest na przykład dwa razy wyższa, to mogą się zdarzyć rzeczy nieprzewidywalne – złe bądź nie całkiem złe. Taką nie całkiem złą rzeczą byłyby wybory, w których do władzy doszliby demokraci. Czy tak się faktycznie stanie? To zależy od tego, czy rządzącym uda się przekazać swoim wyborcom, czyli jednej trzeciej społeczeństwa, kwoty w pełni rekompensujące ich straty wynikające z inflacji. I jednego możemy być pewni – PiS zrobi wszystko, aby tak właśnie się stało. Rzeczą opozycji jest to uniemożliwić.
Czytaj dalej