Goniec ujawnia: Cierpienie bez końca. Tak w Polsce dręczy się zwierzęta zabijane na futro
Publikujemy dowody, że na fermie należącej do holenderskich gigantów branży futrzarskiej - zanim zabijano norki - wcześniej deptano je, bito pięściami i kijami, uderzano nimi o klatki oraz wykręcano im ogony. Zwierzęta w Polsce dręczy się na masową skalę, a kolejne rządy wciąż przykładają do tego rękę.
W SKRÓCIE:
- W filmie “Krwawy biznes futerkowców. Post Scriptum” ujawniamy szokujące dowody na przemoc wobec zwierząt
- Podstawiony przez Otwarte Klatki aktywista ukradkiem nagrywał powtarzające się przypadki agresji. Stowarzyszenie skierowało już sprawę do prokuratury
- Czy nowa władza zakaże dalszej hodowli zwierząt na futro? Bogna Wiltowska: - Mam nadzieję, że w 2024 roku odeślemy futro do historii
Listopad 2023 roku. Na fermie w Lubiszynie, niewielkiej miejscowości leżącej nieopodal Gorzowa Wielkopolskiego, pracę rozpoczyna Misza. To podstawiony przez Stowarzyszenie Otwarte Klatki aktywista z Białorusi. Przez kolejne tygodnie z bliska przygląda się, w jaki sposób tamtejsi pracownicy traktują zwierzęta zabijane na futro.
Jest wyposażony w ukrytą kamerę. Dzięki niej potajemnie rejestruje liczne przypadki przemocy, których szybko staje się naocznym świadkiem.
Widzi i nagrywa przerażające sceny: pracownicy biją norki po głowach i tułowiu rękami, pięściami i pałkami. Uderzają nimi o metalowe i drewniane elementy klatek. Przydeptują je, wykręcają im ogony. Niejednokrotnie z pełnym impetem wrzucają zwierzęta do wózka transportowego. Słowem: zanim je zabijają, najpierw się nad nimi znęcają.
ZOBACZ FILM “KRWAWY BIZNES FUTERKOWCÓW. POST SCRIPTUM”!
Nasza redakcja dysponuje nagraniami dokumentującymi przemoc na fermie w Lubiszynie. Wszystkie zostały wykonane przez Miszę w okresie od 16 listopada do 22 grudnia 2023 roku.
Minie kilka tygodni, aż aktywista Otwartych Klatek będzie miał dość. Dziś mówi: - Pamiętam mój ostatni dzień pracy. Natrafiłem na człowieka, który pracuje tam najdłużej. Byliśmy w jednym zespole. Na moich oczach chwycił norkę i z całej siły uderzył ją o beton. A potem, jak w futbolu, uderzył w nią tak, jakby kopał piłkę. Po chwili wziął ją w ręce, uniósł do góry i patrząc jej w oczy zapytał: “będziesz żyć, czy nie?”. Wtedy ona padła z wycieńczenia.
- Zrozumiałem, że im dłużej ktoś tam pracuje, tym bardziej nienawidzi tych zwierząt - wspomina Misza.
Przykrywkowiec Otwartych Klatek
Podstawienie białoruskiego aktywisty na fermie nadzorowała Bogna Wiltowska, szefowa grupy śledczej organizacji Otwarte Klatki. Okres, jaki wybrano do przeprowadzenia akcji, był nieprzypadkowy: to zimą na fermach dochodzi do finalnego etapu hodowli, czyli skórowania i zabijania norek.
To wtedy także właściciele ferm zatrudniają u siebie największą liczbę pracowników. O żadnej innej porze roku nie robi się tu tak tłoczno. Przy czym praca przy hodowli norek ma charakter sezonowy. Ze względu na kiepskie warunki, zwykle wśród pracowników panuje duża rotacja. Często ktoś rezygnuje już po kilku miesiącach. Jednak w miejsce odchodzących osób, ciągle przychodzą nowe.
Wiele z nich to uchodźcy albo migranci, głównie z Ukrainy i Białorusi. Łapią się pracy na fermie, bo nie mają innego wyboru. Są kwaterowani w kilkuosobowych pokojach, nierzadko w budynkach mieszczących się na terenie fermy. Smród, jaki czują podczas codziennych obowiązków, towarzyszy im także po powrocie do domów.
Zgodnie z ogłoszeniami zamieszczanymi przez hodowców nowi pracownicy powinni przechodzić szkolenia i uczyć się, w jaki sposób traktować zwierzęta - tak, aby nie dochodziło do nadużyć. Ale zwykle takie szkolenia to fikcja.
Bogna Wiltowska: - Nie jest trudno dostać się do tej pracy. Właściciele ferm ciągle szukają nowych osób. Postanowiliśmy wykorzystać okazję, podstawić naszego aktywistę i dzięki niemu udokumentować to, co dzieje się w Lubiszynie.
Misza sam zgłosił się na ochotnika. Wyjechał z ojczyzny, gdy Aleksandr Łukaszenka nasilił represje wobec tamtejszej opozycji. W Polsce chciał zrobić coś dobrego dla zwierząt i dlatego podjął się wyzwania. - Staraliśmy się przygotować go na to, czego może być świadkiem - mówi Bogna Wiltowska. - Pokazywaliśmy archiwalne nagrania z innych ferm, ale… na coś takiego po prostu nie da się przygotować. Dopóki ktoś nie zobaczy tego na własne oczy, to nie zrozumie, z czym trzeba będzie się mierzyć.
W takich operacjach - tłumaczy Bogna - z punktu widzenia aktywistów współpracujących z Otwartymi Klatkami najtrudniejsze jest wejście w rolę i pozostanie na fermie biernym obserwatorem. - Nie tyle “biernym”, co niemogącym zareagować - uściśla. - Misza samą swoją postawą pokazuje, jak bardzo leży mu na sercu los zwierząt. Ale pracując pod przykrywką nie można wyjść z roli nawet na moment. Czasami ciężko jest odwrócić wzrok od tego, co się zobaczy. A to są obrazy, które zostają w człowieku na zawsze - dodaje.
Holenderski biznes
Ferma w Lubiszynie należy do członków holenderskiej rodziny Van Ansem. To prawdziwi potentaci futrzarscy, jedni z najbardziej wpływowych producentów futer na całym świecie. W Polsce zarządzają kilkunastoma fermami. Szacuje się, że na jednej tylko hodowli przebywać może nawet 100 tysięcy zwierząt, na niektórych jeszcze więcej.
Skąd zainteresowanie obcokrajowców naszym rynkiem? Producenci z Holandii zaczęli przenosić się do Polski, gdy w ich kraju hodowanie zwierząt na futro przestało być społeczne tolerowane. Jeden z nich, Johan Karens, blisko ćwierć wieku temu ujął to wprost: “W Polsce jestem akceptowany. W Holandii czułem się prawie jak przestępca”. Trudno o bardziej wymowne słowa.
Ten drobny hodowca dobrze przewidział sytuację: już w 2013 r. rząd jego kraju zakazał hodowli zwierząt na futro.
W Polsce - nie licząc rodziny Szczepana Wójcika (to najbardziej znany przedstawiciel branży futrzarskiej w naszym kraju, bohater reportażu Onetu „Krwawy biznes futerkowców” z 2020 r.) zyski z hodowania norek czerpią przede wszystkim Holendrzy i Duńczycy. Według szacunkowych wyliczeń, fermy powiązane z Wójcikiem oraz te holenderskie i duńskie stanowią blisko połowę wszystkich hodowli.
„Część hodowców z zagranicy postanowiła przenieść swój biznes do Polski, bo tu czekały ich korzystne warunki podatkowe i niewielki opór społeczeństwa” - czytamy w raporcie przygotowanym przez Otwarte Klatki. Dla przyjezdnych szczególnie atrakcyjne stały się tereny północno-wschodniej Polski. To właśnie na Zachodnim Pomorzu i w Lubuskiem swoje hodowle prowadzi rodzina Van Asem.
- Słyszymy czasem, że fermy norek to „polskie rolnictwo”. Producenci uderzają w patriotyczne tony. To bzdury! Po pierwsze: to nie jest rolnictwo, tylko przemysł. Po drugie: w Polsce ogromny jest udział zagranicznego kapitału w tej branży - mówi Bogna Wiltowska.
- Rodzina Van Ansem jest odpowiedzialna za cierpienie wielu milionów zwierząt. To wszystko dzieje się pod naszym nosem - dodaje.
Z wizytą w hodowli
Pomimo wielu prób, nie udaje nam się skontaktować z członkami holenderskiej rodziny futrzarskich potentatów. Jednak jedną z osób, która od lat blisko z nimi współpracuje i reprezentuje ich interesy jest Polak, Daniel Żurek.
To działacz Polskiego Związku Hodowców Zwierząt Futerkowych. W prowadzonej przez braci Johannesa i Nicolasa Van Ansem spółce "Joni Mink” jest prokurentem; wraz z nimi tworzy też zarząd „Futrexu”, firmy zajmującej się między innymi produkcją paszy dla ferm.
Gdy prosimy go o spotkanie i rozmowę na temat branży futerkowej, odmawia. Zgadza się natomiast odpisać na nasze pytania mailem. Zaznacza przy tym wyraźnie - później także w trakcie rozmowy telefonicznej - że “Van Ansemowie raczej nie zgodzą się rozmawiać”. Powód? Są "niemedialni” i unikają dziennikarzy.
- Nasza branża wchodzi właśnie w kolejną hossę na rynku sprzedażowym, wywołaną niedostateczną względem popytu podażą skór - mówi nam Daniel Żurek.
Zaznacza, że pojawiających się od lat żądań zamknięcia branży futerkowej nie rozumie. - Nie zmniejszy to popytu na skóry, a zwierzęta będą hodowane poza Unią Europejską w krajach, gdzie nie ma w słowniku takiego pojęcia jak dobrostan zwierząt - przekonuje.
Argument o potencjalnych przenosinach hodowców do innych państw często przewija się w dyskusji na temat zakazu dalszego produkowania futer w Polsce.
Przedstawiciele Otwartych Klatek w swoim raporcie zaznaczają, że nawet jeżeli część hodowców zdecyduje się przenieść biznes za granicę, prawdopodobnie będzie to ledwie garstka przedsiębiorstw. Bo większości z nich na taki krok nie będzie stać.
Poza tym, na przestrzeni ostatnich lat - jak przypominają autorzy raportu - ponad 20 krajów w Europie zakazało hodowli zwierząt na futro lub wprowadziło znaczące ograniczenia w hodowli. “A sytuacja geopolityczna i wojna w Ukrainie sprawiają, że przenoszenie działalności na wschód byłoby dla hodowców niezwykle ryzykowne czy nawet niemożliwe” - czytamy.
"Na przestrzeni ostatnich lat wzrosła także świadomość konsumencka i korporacyjna - do tej pory już ponad 1500 marek odzieżowych zrezygnowało ze sprzedaży futer naturalnych w swoich kolekcjach, a wśród nich są najwięksi giganci mody, jak Versace, Gucci, Michael Kors, Prada czy Dolce&Gabbana” - przypominają działacze Otwartych Klatek.
Jednak Daniel Żurek uważa, że organizacje ekologiczne (sam nazywa je “pseudoekologicznymi”) “w większości działają na zlecenie konkurencyjnych koncernów, pokazują branżę w krzywym zwierciadle. I wielokrotnie są inicjatorami problemów, które następnie nagłaśniają i rzekomo rozwiązują”.
Nie uściśla, co dokładnie ma na myśli. Zaznacza: "jeżeli którykolwiek z hodowców nie przestrzega elementarnych zasad hodowli należy wyciągać konsekwencje wobec niego, a nie wobec całej branży”.
Podczas telefonicznej rozmowy ponownie prosimy Daniela Żurka o skontaktowanie nas z członkami rodziny Van Ansem. To ich chcemy bezpośrednio skonfrontować z nagraniami dokonanymi przez Miszę. Gdy to okazuje się nierealne, zdradzamy Żurkowi, że nasza redakcja dysponuje dowodami na przemoc stosowaną wobec zwierząt na fermie należącej do holenderskich właścicieli.
Prosi nas wtedy o przesłanie mu nagrań drogą mailową. Zrobiliśmy to, wraz z publikacją tego materiału.
Wcześniej w mailu Daniel Żurek pisze: "Brak dobrostanu zwierząt jest jednoznaczny z tym, że skóra zwierzęcia zostanie uszkodzona, a nawet zniszczona. Z uwagi na powyższe hodowca musi dbać o zwierzęta chociażby z ekonomicznego punktu widzenia”.
Awantura w Sejmie
O przedstawicielach polskiej branży futrzarskiej, w tym o Szczepanie Wójciku i Danielu Żurku, w ostatnich miesiącach kilkukrotnie zrobiło się głośno. Obaj brali udział w strajku rolników, co wzbudzało kontrowersje wśród innych uczestników demonstracji. Część strajkujących podkreślała, że branża futrzarska nie ma nic wspólnego z rolnictwem, a obecność producentów futra na protestach może tylko pogorszyć ich wizerunek w oczach zwykłych ludzi.
Obaj dali też o sobie znać też na początku lutego, gdy w Sejmie odbyło się posiedzenie parlamentarnego zespołu na rzecz zakazu hodowli zwierząt na futro. Dyskutowano tam nad możliwym przyjęciem przepisów prowadzących do zamknięcia branży.
Podczas spotkania Żurek i Wójcik urządzili awanturę. “Nie ma sensu z wami rozmawiać. To co dzisiaj proponujecie, to niszczenie polskiego rolnictwa!” - krzyczał w kierunku posłów Szczepan Wójcik. “Chcecie, to sobie rozmawiajcie, ale bez nas. Robicie sobie na nas politykę. Zapłacicie za to bardzo dużą cenę polityczną!” - sugerował.
Przewodnicząca zespołu Małgorzata Tracz z Zielonych (członkini klubu parlamentarnego Koalicja Obywatelska) próbowała uspokajać atmosferę. “Miałam nadzieję, że możliwość dialogu będzie. Chodziło o to, byśmy mogli wysłuchać także głosu hodowców…” - przekonywała w trakcie posiedzenia.
"Jesteście kłamcami, oszustami!” - przerywał jej Szczepan Wójcik. Daniel Żurek wtórował jego słowom.
Awantura w Sejmie
Czy rzeczywiście w najbliższym czasie, po wielu latach prób, zapowiedzi i projektów - każdorazowo kończących się fiaskiem - politycy zakażą zabijania zwierząt na futro? To wcale nie jest pewne.
Choć Małgorzata Tracz, która pracuje obecnie nad ustawą mającą zakazać hodowli - w rozmowie z Gońcem branżę futrzarską nazywa "schyłkową”. - To się musi w końcu wydarzyć. Boję się, że jak zostaniemy ostatnim państwem w UE, dopuszczającym hodowlę norek, to zostaniemy całkowicie zalani przez obcy kapitał. Już teraz przyjeżdżają do nas Duńczycy i Holendrzy, którzy wykorzystują nasz teren, zanieczyszczają środowiskowo i czerpią profity, a na nas zrzucają odpowiedzialność za cierpienie zwierząt - mówi ostro.
Podczas sejmowego posiedzenia Szczepan Wójcik sugerował, że jeśli posłowie zdecydują się na ruch zmierzający do zamknięcia branży futerkowej w Polsce, zapłacą wysoką polityczną cenę. Nie rzucał słów na wiatr.
W przeszłości politycy, którzy chcieli dokonać zmian, za każdym razem ponosili porażkę. Zakaz miał zostać wprowadzony cztery lata temu, gdy po reportażu Onetu “Krwawy biznes futerkowców” (także powstałym we współpracy z Otwartymi Klatkami) Zjednoczona Prawica zapowiedziała tzw. “Piątkę dla zwierząt”.
W ustawie zawarto jednak także inne rewolucyjne rozwiązania, takie jak zakaz uboju rytualnego. I choć Jarosław Kaczyński twierdził, że nowe przepisy poprze "każdy dobry człowiek”, część rządzącej wówczas koalicji sprzeciwiła się własnemu liderowi.
Kaczyński ostatecznie wycofał się ze swojego projektu.
- Ale ten, który ja przygotowuję, jest zupełnie inny od “Piątki dla zwierząt”. To tak naprawdę umowa społeczna - mówi nam Małgorzata Tracz. - Projekt zakłada 5-letni okres przejściowy, odszkodowania dla hodowców i odprawy dla pracownikow. Chcemy też wprowadzić degresywny system odszkodowań, czyli: im szybciej hodowca się przebranżowi, tym większe pieniądze otrzyma - tłumaczy posłanka.
Jednak - jak wynika z informacji Gońca - opór wobec ustawy zakazującej hodowli norek silny jest dziś w ministerstwie rolnictwa. Na jego czele stoją Czesław Siekierski z PSL oraz Michał Kołodziejczak, działacz Agrounii, który dołączył do Koalicji Obywatelskiej przed wyborami parlamentarnymi. Resort ma naciskać na rządzącą koalicję, by projekt odłożyć w czasie i nie prowokować gniewu liderów branży futerkowej.
Minister rolnictwa Czesław Siekierski - podobnie jak Jarosław Kaczyński - nie zgodził się na rozmowę z Gońcem na temat branży futrzarskiej.
Poirytowany perspektywą zakazu jest Krzysztof Ardanowski, były minister. To jeden z tych posłów PiS, którzy przed czterema laty - wbrew naciskom Kaczyńskiego - zagłosował przeciwko "Piątce dla zwierząt”. - Człowiek ma prawo hodować wszystkie gatunki zwierząt, które dają mu jakiś pożytek - przekonuje.
- W Polsce wokół zwierząt futerkowych narosło wiele mitów i to dziś sprawa bardziej emocjonalna, niż związana z logicznym myśleniem. Patologie trzeba tępić, karać tych ,którzy nie potrafią zajmować się zwierzętami. Ale nie zamykać całą branżę - mówi Gońcowi.
Jak przyznaje, sam "w wielu sprawach się z Kaczyńskim nie zgadza”. - Nie widzę w produkcji futer nadużycia moralnego. Mamy prawo do hodowania zwierząt. Niektórzy uważają, ze to prawo dane od Boga w Księdze Rodzaju, cześć osób kieruje się innymi nurtami filozoficznymi. Jednak aksjologia europejska zakłada, że człowiek jest panem stworzenia i ma prawo wykorzystywać zwierzętami tak, jak chce. Oczywiście starając się zapewnić im jak najlepsze warunki w trakcie trwania ich życia - przekonuje Krzysztof Ardanowski.
Małgorzata Tracz z Koalicji Obywatelskiej widzi to zupełnie inaczej: - Ta branża wiążę się z ogromnym cierpieniem zwierząt. To nie może dłużej trwać. A chodzenie w futrze to obciach.
Według sondażu SW Resarch przeprowadzonego na zlecenie Gońca ponad 62 proc. Polaków jest za zakazem hodowania zwierząt na futro. Przeciwnego zdania pozostaje 23 proc. osób.
Bogna Witowska ma nadzieję, że w 2024 roku "odeślemy futro do historii”. - Jeśli nie, będziemy kontynuować naszą pracę. Będziemy dalej robić śledztwa, dalej patrzeć hodowcom na ręce. Ale wszyscy jesteśmy już tym zmęczeni. Nie tylko my jako aktywiści, ale także całe społeczeństwo, media, politycy. To już naprawdę czas - mówi.