Strzembosz: jeśli ktoś ma złe zdanie o większości kandydatów, to oberwie za każdego?
Dziękowanie księdzu, który postuluje pobicie szanowanego profesora staropolskim “Bóg zapłać, księże dziekanie, dziękuje za te słowa i za wsparcie” to nowy wkład w chrześcijańską naukę o miłości bliźniego, zarówno ze strony księdza kanonika, jak i ze strony kandydata na Prezydenta RP Karola Nawrockiego. Wina profesora Antoniego Dudka? Nie ma dobrego mniemania o kandydacie. Czy jeżeli ktoś ma złe zdanie o większości kandydatów, to wychodząc na ulicę ryzykuje pobicie kilkunastokrotne? Dla kolegi pytam.
Pole minowe
W ogóle wybory prezydenckie w Polsce są dla polityków polem minowym. Aby je wygrać trzeba mieć za sobą większość wyborców, czyli także tych niezdecydowanych, tymczasem codzienność polskich polityków to przemawianie do zdecydowanych mniejszości. Wybory parlamentarne – dzięki systemowi liczenia głosów – można wygrać i rządzić samodzielnie przy odrobinie szczęścia już przy poparciu 37% wyborców.
Tyle mniej więcej miał PiS w 2015 roku. I rządził bez koalicjantów. 38% wyborców w wyborach prezydenckich gwarantuje wejście do drugiej tury, ale może się skończyć sromotną przegraną w turze drugiej. Stąd kandydaci mający niejako zagwarantowane wejście do drugiej tury – czyli kandydaci KO i PiS – już w pierwszej turze zaczynają się umizgać do wyborców tego trzeciego. Pech chce, że tym trzecim jest kandydat Konfederacji, Sławomir Mentzen.
I nagle poważni wydawałoby się kandydaci dostają małpiego rozumu zaczynając się umizgiwać do elektoratu, który przez ostatnie lata nie tyle ignorowali, ile aktywnie zwalczali.
W czasach rządów PiS Konfederacja miała w telewizji publicznej najbardziej pod górkę. Zgodnie z doktryną Jarosława Kaczyńskiego, że po prawej od niego może być tylko ściana, partia i podległe jej agendy rządowe podkupowały różne nacjonalistyczne męty pokroju Bąkiewicza, a przed ojcem Tadeuszem Rydzykiem rozścielano dywany i na wyścigi noszono worki pieniędzy, jak nie przymierzając pewien policjant z Okęcia Bagsikowi i Gąsiorowskiemu. Ale Konfederacja przetrwała. I teraz Sławomir Mentzen i jego zwolennicy mogą zadecydować o wyniku drugiej tury.
Więc Rafał Trzaskowski nagle robi się ukraińsko sceptyczny, a Karol Nawrocki nic nie robi, bo sam z siebie ma mentalność pasującą do ugrupowań spod znaku pięciu piw na dobranoc i Elona Muska. Jest także wyjątkowo szczerym konfederatą jeśli chodzi o stosunek do kobiet – wystarczy się zaśmiać w jego obecności, by wylecieć z pracy, nawet jeśli się samotnie wychowuje dziecko.
Profesorski bokser
Wiadomo też, że w obliczu wojny bezpośrednio za naszą granicą kluczowe w kampanii są kwestie bezpieczeństwa. Nagle więc wszyscy są twardzi i gotowi na trudne czasy, nawet jeżeli przez lata niewiele robili, a mówili zupełnie co innego, bo się podlizywali własnemu elektoratowi. Wiadomo też, że o wyniku wyborów zadecyduje w dużej mierze werdykt prowincji, bo po prostu mieszka tam więcej ludzi.
Tymczasem Rafał Trzaskowski jest prezydentem znienawidzonej na prowincji Warszawy, czyli w sumie w skali świata niezbyt dużego miasta, ale największego z wielkich w Polsce, a partia której jest wiceprzewodniczącym słynie z braku jakiejkolwiek sensownej polityki wobec wymierających średnich miast.
Partia PiS też nie ma żadnej sensownej polityki w tej mierze, ale z tego nie słynie, więc wystarczy, że heheszkuje z Rafała Trzaskowskiego, który stara się na tej prowincji zaistnieć. Wystarczy napisać, że Bążur pojechał dziś do Mławy i od razu jest śmiesznie. Karol Nawrocki nie ma tego problemu, bo w Mławie jest jak najbardziej na miejscu, wygląda jak prowincjonalny bokser, mówi jak prowincjonalny bokser, zachowuje się jak prowincjonalny bokser, ale proszę się nie dać zwieść pozorom – on naprawdę trenuje boks.
Zachęta księdza kanonika była więc jak najbardziej na miejscu a podziękowania szczere i pełne zrozumienia. Zawodnik zapewne już sobie zwizualizował i lewy i prawy i może nawet podbródkowy.
Podstawowy problem polskiej klasy politycznej polega na tym, że ona nie zna słowa przepraszam. Rafał Trzaskowski nie potrafi powiedzieć: „przepraszam, myliłem się” zwolennikom CPK, tylko wmawia, że jego poprzednie stanowisko to wina PiS-u, więc zwolennicy CPK dzielą się na dwa obozy: wściekłych i cisnących bekę.
Nawrocki nie potrafi przeprosić za głupawe podziękowania za zachętę do pobicia profesora Dudka, więc zapewne przylgnie do niego łatka profesorskiego boksera, co jest oczywiście lepsze od damskiego, ale niezbyt wiele.
Najbardziej zaś kandydaci i ich partyjni sponsorzy unikają przyznania racji w jakiejkolwiek sprawie swoim konkurentom. Bo jeśli przeciwnik polityczny to zdrajca i pełen złej woli nieudacznik, to przyznanie mu racji nawet w oczywistej kwestii jest jak przystąpienie do obozu zdrajców.
Tymczasem żadna z tych partii nie ma większości niezbędnej do wygrania wyborów prezydenckich samodzielnie. I żadnej nie przychodzi do głowy, by poważnie potraktować przysięgę prezydencką zapisaną w Konstytucji RP. A brzmi ona tak: "Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem”.
Innymi słowy Prezydent przysięga na godność i pomyślność wszystkich obywateli, podczas gdy w licznych kampaniach politycznych mniej więcej JEDNĄ TRZECIĄ obywateli nazywa zdrajcami i życzy im jak najgorzej.
Sparaliżowani strachem
Stawiam dolary przeciw orzechom, że polityk, który wiarygodnie przyzna się do błędów swoich i swojej formacji oraz doceni choć część dorobku politycznego przeciwnika, będzie się jawił wyborcom bardziej prezydencko niż kandydaci, którzy opowiadają z poważną miną w kampanii, że tylko on jest prawdziwym patriotą.
Ale też nie wierzę, że tak się stanie, bo w polskiej tradycji politycznej przyznanie się do pomyłki, to jak zawieszenie na szyi tabliczki z napisem "Jestem miękiszonem”. Więc Tusk się nie przyzna, że wzięcie na listy Romana Giertycha było błędem, tak samo jak Jarosław Kaczyński nie przyzna się, że polityczny romans z Łukaszem Mejzą był i jest katastrofalny.
A skoro tak, to także nie powie tego żaden z głównych kandydatów na Prezydenta RP, bo od przyznania racji przeciwnikowi nawet w najmniejszej sprawie, gorsza jest tylko jedna zbrodnia – krytyka wodza rodzimego plemienia politycznego. Sparaliżowani strachem przed swoimi przełożonymi ubiegają się o najwyższy urząd w państwie, tym samym dowodząc w praktyce, że na niezależną od partii i kierującą się jedynie dobrem obywateli głowę państwa po prostu się nie nadają.
Wyborcom spoza politycznych plemion pozostaje zdecydować, który rodzaj faryzejstwa jest mniej szkodliwy.