Druga szansa. Wszystkie wcielenia Krzysztofa Orszagha [REPORTAŻ GOŃCA]
Czy człowiek ścigany za gwałt, a później skazany za sutenerstwo i handlowanie dziećmi może pracować w szpitalu psychiatrycznym i opiekować się młodymi kobietami w ciąży?
1.
Mówi jeden z pracowników Szpitala Bielańskiego w Warszawie: - Borykamy się z brakiem personelu. Powiem wprost: kto chce, znajdzie u nas pracę. Właściwie od ręki. W pewnym momencie, nas, starszych pracowników, zastanowiła postać nowego pielęgniarza. Popatrzyliśmy na siebie i po chwili byliśmy pewni, że wszyscy skądś znamy tę twarz.
W końcu: bingo! Przecież to ON, ten z telewizji!
2.
początek 1996 r.
Osa, Jogi i Gołąb jeszcze nie wiedzą, że tego dnia dokonają zabójstwa. Potrzebują pieniędzy, ale nie chcą nikogo zabić.
Chodzą do szkoły i właśnie szykują się do studniówki. Nie głodują, nie żyją w biedzie, gotówki szukają, by "umilić sobie” imprezę. Pierwszy plan zakłada zrabowanie sklepu. Ale drugi wydaje się prostszy: okradną firmę, w której dorywczo pracuje Jogi.
Napad planują na przerwie między lekcjami. Niewielkie przedsiębiorstwo “Abigal” zajmuje się kolportowaniem krzyżówek. Jogi wie, że na miejscu znajdą trochę pieniędzy i drobny sprzęt, który potem spieniężą na bazarze.
Jednak pierwotny zamiar z biegiem czasu dramatycznie wymyka się spod kontroli.
- CHCESZ WIEDZIEĆ WIĘCEJ? ZOBACZ WIDEO NA TEMAT SPRAWY KRZYSZTOFA ORSZAGHA:
3.
Jest styczeń 1996 r., gdy w siedzibie firmy zjawia się grupa warszawskich policjantów. Gdy wchodzą do środka, są w szoku: dotąd takiej zbrodni jeszcze nie widzieli.
Zwłoki 22-letniej Jolanty Brzozowskiej leżą w kałuży krwi. Biegli potem ustalą, że sprawcy zabójstwa uderzyli ją bejsbolem w głowę, zadali kilkanaście ciosów nożem, ostatni wbijając w samą czaszkę kobiety.
Sprawą żyje cała Polska. Odnalezienie zabójców okazuje się łatwe. Poruszenie wywoła ustalony przez śledczych finansowy motyw zbrodni: młodociani sprawcy napadli i zabili Jolę, bo potrzebowali pieniędzy na studniówkę. Z firmy wynieśli 400 zł, magnetowid, pagery, dwa telefony i skromną biżuterię kobiety. Gdy doszło do morderstwa, była w biurze sama. Stanowiła jedyną przeszkodę na drodze do kradzieży. Nie zdołała się obronić.
4.
Na czele społecznego gniewu, jaki w wyniku głośnego zabójstwa wybucha w całym kraju, staje dotąd nikomu nieznany Krzysztof Orszagh. To warszawski prawnik, właściciel firmy "Abigal”, a prywatnie szwagier ofiary. Występuje w telewizji, radiu, wypowiada się w gazetach. W rozmowach z dziennikarzami wspomina Jolę i opowiada o rodzinnej traumie.
Jest wkurzony tak jak większość Polaków. Lata 90. obfitują w okrutne zbrodnie. Ludzie wyczekują szeryfów, którzy zdołają zaprowadzić porządek. Chcą odważnych polityków, prokuratorów i sędziów. Ale społeczeństwu potrzebni są też ludowi trybuni. Orszagh posiada prawnicze wykształcenie, poza tym sam doświadczył tragedii. Jak nikt inny nadaje się do tej roli.
W mediach początkowo opowiada o bólu, z jakim jego rodzina zmaga się po stracie Joli. A potem coraz częściej wypowiada się także o sprawcach zbrodni: domaga się dla nich dożywocia, przekonuje, że jeśli państwo nie będzie ich karać surowo, to w starciu z brutalną przestępczością poniesie porażkę.
Osa, Jogi i Gołąb dostają dożywocie. A Krzysztof Orszagh zakłada Stowarzyszenie Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej - od teraz będzie stawał w obronie innych pokrzywdzonych.
Wkrótce obejmie nowo powstałe stanowisko Rzecznika Praw Ofiar przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Potem zostanie mianowany społecznym doradcą Rzecznika Praw Obywatelskich.
W obu miejscach nie zagrzeje jednak miejsca na długo.
Z Biura RPO zostanie wyrzucony po tygodniu, gdy komentując inny głośny proces nazwie mężczyznę oskarżonego o zabójstwo "kreaturą, której nie można nazwać człowiekiem”. "Nie jest nawet zwierzęciem. To »coś« musi być usunięte ze społeczeństwa. Jest bestią, obrazem ludzkiego szamba, fekaliami, gangreną na zdrowym, ludzkim społeczeństwie” - powie.
Tego typu wypowiedzi z czasem staną się jego wizytówką i przekreślają dalszą karierę na publicznych stanowiskach.
Wkrótce media o Krzysztofie Orszaghu zapomną.
5.
kwiecień, 2012 r.
Beata wstukuje w wyszukiwarkę słowo "adopcja”. Przez kilka godzin wertuje kolejne strony internetowe. Nie czuje się z tym dobrze, ale jest przekonana, że nie ma innego wyjścia.
Trafia w końcu w odpowiednie miejsce. Tam zamieszcza krótkie ogłoszenie: "jestem w ciężkiej sytuacji życiowej, nie mam środków pieniężnych i oddam dziecko ludziom, którzy je pokochają”.
Wymienia wiadomości z kilkoma parami, ale żadna z nich nie wydaje się zdecydowana. Zapewne wszyscy czują to samo: mieszankę strachu, wstydu, niepokoju.
Po kilku dniach w końcu pisze do niej kobieta, która podpisuje się jako "Paulinka”. Wydaje się mocno zdeterminowana, bo od razu prosi o przesłanie numeru telefonu. Gdy go dostaje, dzwoni natychmiast.
Tyle że ze słuchawki wydobywa się męski głos. "Paulinka” przedstawia się jako Krzysztof Orszagh, wyjaśnia, że pseudonim był tylko na użytek internetowego forum, naprawdę jest prawnikiem i pomoże jej oddać dziecko we właściwe ręce.
6.
Sprawy nadal dzieją się szybko. Już po kilku dniach spotykają się w restauracji w "Złotych Tarasach”. Nie są sami: na spotkaniu zjawia się także małżeństwo Timo i Kitti S. Oboje przylatują specjalnie z Finlandii i jak się okaże, są zainteresowani adopcją dziecka.
On jest ponad 50-letnim menedżerem w międzynarodowej korporacji, ona jego drugą i kilka lat młodszą żoną.
Całej czwórce asystuje jeszcze pracowniczka z kancelarii Orszagha, która pełni rolę tłumaczki.
Fińskie małżeństwo zadaje Beacie wiele pytań: o choroby genetyczne w rodzinie, o biologicznego ojca, o jego wiek, o wykształcenie, znajomość języków. Na końcu małżonkowie stawiają warunek: Beata ma ich koszt przeprowadzić badania prenatalne.
Sprawę nadzoruje Orszagh. Badanie organizuje u swojego zaufanego lekarza Tomasza R. Kiedy okazuje się, że płód jest zdrowy, przewozi Beatę do swojego domu w Słupnie pod Warszawą. Mówi, że otoczy ją tam „odpowiednią opieką”, aż do momentu porodu i przekazania dziecka nowym rodzicom.
Oprócz Beaty w tajemniczym domu w Słupnie przebywa jeszcze inna, nieznana jej kobieta w ciąży oraz Weronika I., współpracowniczka Orszagha, a prywatnie jego partnerka, która ciężarnym kobietom przynosi jedzenie.
Kolejne tygodnie upływają Beacie według jednego schematu. Orszagh regularnie zawozi ją na wizyty lekarskie do Tomasza R., który czuwa nad przebiegiem ciąży. A w Słupnie kobietę regularnie odwiedza nauczyciel języka angielskiego, który ma przygotować ją do wizyty w Urzędzie Stanu Cywilnego.
Beata będzie udawała tam kochankę Timo S., a Fin - biologicznego ojca jej dziecka. Cała akcja spełznie na niczym, jeśli urzędnik zorientuje się, że Beata i Timo S. nie są w stanie porozumiewać się ze sobą w tym samym języku.
25 maja partnerka Orszagha Weronika czesze i maluje Beatę, a następnie zawozi ją do urzędu. Na miejscu czeka na nich Timo S. Pierwsza część planu kończy się sukcesem. Urzędnik obsługujący parę nie zauważa niczego, co mogłoby wzbudzić jego podejrzenia.
To jednak dopiero połowa drogi. Po porodzie Beata musi zrzec się praw rodzicielskich przed sądem. Weronika instruują ją, że na rozprawie powinna prezentować się zgoła inaczej niż w urzędzie. - Teraz musisz być fatalnie ubrana i rozczochrana, aby sprawiać wrażenie złej matki - tłumaczy.
7.
Syn Beaty przychodzi na świat z początkiem sierpnia 2012 r. W szpitalu zjawiają się wtedy Timo i Kitti S., którzy chcą zobaczyć dziecko.
- Brali syna na ręce, głaskali, robili zdjęcia. Chcieli go karmić i przebierać. Nie mogłam tego znieść - opowie później śledczym Beata, gdy sprawą już zajmie się prokuratura. - Musiałam go karmić sztucznym mlekiem, żeby nie przyzwyczaił się do piersi.
Po paru dniach w szpitalu pojawia się współpracująca z Orszaghiem prawniczka. Dyktuje świeżo upieczonej matce treść pisma, w którym zezwala na wyjazd syna za granicę w celu wyrobienia fińskiego paszportu. Jeszcze tego samego dnia Timo S. zabiera dziecko do samochodu i odjeżdża.
Wtedy Beata przechodzi załamanie i rozmyśla się. Zapłakana tłumaczy Krzysztofowi Orszaghowi, że jednak nie zamierza oddawać dziecka. Prosi, by ten wszystko odkręcił. Na Orszaghu nie robi to wrażenia.
Kilka dni później Beata pisze wiadomość do Weroniki. Znów żąda, by zwrócono jej syna. Próbuje też nawiązać kontakt z Timo S. Jednak fińskie małżeństwo też nie chce słyszeć o oddaniu noworodka.
W końcu Beata poddaje się i przed sądem zrzeka władzy rodzicielskiej.
Tak swoją postawę wytłumaczy w prokuraturze: - Bałam się, że jak się wycofam, to zażądają ode mnie zwrotu kosztów.
W końcu w Urzędzie Stanu Cywilnego zostaje wydany akt urodzenia dziecka. W rubryce „ojciec biologiczny” widnieją dane Timo S. W ten sposób transakcja zostaje dopięta. Krzysztof Orszagh inkasuje od fińskiego małżeństwa ponad 30 tys. zł.
8.
22-letnia Weronika, która jest partnerką starszego o 25 lat Krzysztofa Orszagha, to studentką I roku prawa na Uniwersytecie Warszawskim.
W grudniu 2010 r. zakłada kancelarię, choć nie ma jeszcze ani doświadczenia, ani odpowiednich kwalifikacji. Robi to jednak na prośbę swojego konkubenta.
Formalnie ona pozostaje właścicielką kancelarii, ale to on staje się jej twarzą i realnym zarządcą. Sam jest wtedy doświadczonym i ciągle dobre rozpoznawalnym w całej Polsce prawnikiem. Mało kto jednak wie, że ciągną się jednak za nim poważne długi.
Nielegalne adopcje to sposób na to, żeby szybko się odkuć.
Mechanizm jest zawsze ten sam: razem z Weroniką szukają w internecie rodziców adopcyjnych oraz kobiet gotowych oddać swoje dzieci. Oboje poświęcają sporo czasu, by nawiązać z nimi bliskie relacje i wzbudzić w nich zaufanie. Organizują badania u znajomego lekarza, wizyty w Urzędzie Stanu Cywilnego, a w akcie urodzenia dziecka pomagają wpisać dane fałszywych ojców biologicznych. Na koniec towarzyszą matkom w sądzie, gdy te zrzekają się praw rodzicielskich.
W ten sposób pozwalają rodzicom ominąć ciągnącą się miesiącami oficjalną procedurę, w trakcie której kandydaci na opiekunów są weryfikowani i przechodzą szkolenie w ramach ośrodków adopcyjnych.
Z czasem do Krzysztofa Orszagha rodzice, którzy tą drogą pragną pozyskać dziecko, zgłaszają się sami. W podziemiu jego kancelaria uchodzi za jedyną, która w tak kompleksowy sposób zajmuje się całym procederem.
Czasami jego usługi poleca też zaprzyjaźniony z nim lekarz, który leczy pary zmagające się z problemem bezpłodności: - Po którymś z zabiegów in vitro usłyszeliśmy od doktora, żebyśmy więcej nie zawracali sobie głowy i pomyśleli nad alternatywną metodą posiadania potomstwa - opowie potem śledczym jeden z pacjentów tego lekarza. - Usłyszeliśmy, że jest mecenas, który zajmuje się takimi sprawami i w porównaniu z całym tradycyjnym procesem adopcyjnym, jego kancelaria działa szybko i rzeczywiście jest skuteczna - zezna mężczyzna.
Jedna z innych kobiet, która razem z mężem chciała adoptować dziecko za pośrednictwem kancelarii Orszagha, wyjaśni w prokuraturze: - Pan Krzysztof powiedział, że jest nam w stanie znaleźć kobietę w ciąży, która urodzi dla nas dziecko. Zapewniał, że od początku do końca zajmie się sprawą. Po znalezieniu kobiety będzie dbał o jej zdrowie, pilnował żeby nie paliła, nie piła i urodziła zdrowego noworodka.
- Następnie poinformował nas o kosztach przedsięwzięcia, wcześniej wypytując o to, gdzie pracujemy i jaki jest nasz status majątkowy. Powiedział, że w ten sposób załatwiona sprawa będzie kosztowała nas 40 tys. zł - doda kobieta.
Dopiero gdy razem z mężem orientują się, że procedura jest niezgodna z prawem, wycofują się. A w prokuraturze wyjaśnią: "my nigdy nie chcieliśmy płacić za dziecko”.
9.
Krzysztof Orszagh często zwodzi zgłaszające się do niego pary. Swoją propozycję określa jako "legalną, ale na skróty”. Są tacy, którzy się na to nabierają.
- Szliśmy do prawnika, więc wiadomo, że nie pytaliśmy, czy działania, które nakazuje nam podjąć są zgodne z prawem - zezna w prokuraturze kolejny z jego byłych klientów. - On zresztą twierdził, że według prawa ojcem dziecka jest ten, który podejmuje się jego wychowania i utrzymania i nie musi to być ojciec biologiczny.
- Był dla mnie jak przyjaciel - opowie kolejna kobieta. - Mówił, że jestem inna i że jest gotów nawet zostać ojcem chrzestnym mojego synka. Zaufałam mu.
Jednak zamykane w domu w Słupnie ciężarne kobiety z biegiem czasu czują się osaczane przez Orszagha. Gdy już po porodzie część z nich wycofuje się z transakcji, prawnik je szantażuje.
Mówi im, że jest za późno na zmianę zdania.
10.
Przestępcza działalność Orszagha i jego konkubiny zaczyna sypać się wiosną 2003 r.
Wtedy to Justyna Z. najpierw dowiaduje się od lekarza, że choruje na nowotwór, a chwilę później na świat przychodzi jej pierwsze dziecko. Stan zdrowia kobiety jest dramatyczny. Według rokowań ma przed sobą najwyżej kilka lat życia. Dlatego zamierza oddać dziecko.
Zgłasza się do ośrodka adopcyjnego, ale gdy słyszy, że nie będzie mogła poznać nowych opiekunów, rezygnuje i zaczyna szukać na własną rękę. W końcu znajduje odpowiednie osoby, którym z pominięciem procedur powierza własnego syna.
Jednak do prokuratury zgłosi się za jakiś czas z zupełnie inną historią.
Opowiada, że po przeprowadzeniu adopcji założyła stronę internetową, na której opisała swoją historię. Wtedy niemal natychmiast zaczęły zgłaszać się do niej inne kobiety. Spotykała się z nimi i dzieliła własnymi doświadczeniami.
W trakcie jednej z takich rozmów - opowiada już podczas przesłuchania - słyszy coś, co nie daje jej spokoju: w Warszawie działa prawnik, który przeprowadza adopcje za pieniądze. - Dowiedziałam się, że na forum "adopcje ze wskazaniem” podaje się za matkę biologiczną lub rodzica adopcyjnego i w ten sposób pozyskuje kontakty. Wtedy założyłam sobie konto na tej stronie - wyjaśnia.
Postanawia zorganizować prowokację. Zamieszcza ogłoszenie, w którym informuje, że jest w ciąży i ze względu na trudną sytuację chciałaby oddać dziecko.
Już następnego dnia dzwoni do niej mężczyzna, przedstawia się jako mecenas Orszagh. Proponuje kobiecie, że znajdzie dla niej ojca adopcyjnego i zajmie się całą resztą. Prosi, by zadzwoniła, "jak tylko się zdecyduje”.
Justyna nie zdąży wtedy wykonać kolejnego kroku, w tamtym czasie jej matka doznaje wylewu. Rzuca wszystko i skupia się na opiece.
Ale kilka miesięcy później wraca do prywatnego śledztwa. Jedną z forumowiczek, z którą nawiązuje bliskie relacje, jest Magda. Kobieta opowiada jej, że któregoś dnia zadzwonił do niej obcy facet, który przedstawił się jako ojciec adopcyjny. Była wtedy tydzień przed porodem. Przyjechał po nią, zabrał do prywatnej kliniki na badania, a potem zawiózł do jakiegoś dziwnego domu w Słupnie.
To stamtąd kobieta zadzwoniła do Justyny i poprosiła o pomoc. - Mówiła, że "coś zjadła” i nagle zrobiła się śpiąca - opowie w prokuraturze Justyna. - Kazałam jej nic więcej nie jeść, najwyżej pić wodę z kranu. Powiedziała mi, że są tam też inne dziewczyny w ciąży, które zachowują się nieadekwatnie do sytuacji, bo cały czas się śmieją i chichrają
Justyna obdzwania wtedy przyjaciół i w końcu z ich pomocą udaje jej się wyciągnąć Magdę ze Słupna. - Później Orszagh szantażował ją, że zawiadomi o sprawie jej rodziców. Oni nie wiedzieli nic o ciąży swojej córki - przypomni sobie jeszcze podczas przesłuchania Justyna.
O działalności Krzysztofa Orszagha sama słyszy potem jeszcze kilkukrotnie. Od jednej z kobiet miał oczekiwać 15 tys. euro w zamian za to, że wywiezie ją do Czech jako surogatkę. W konwersacji mailowej z inną miał udawać matkę biologiczną, która chce oddać swoje dziecko.
W jej prywatnym śledztwie postać tajemniczego prawnika wraca jak bumerang. W końcu Justyna decyduje się złożyć oficjalne zawiadomienie do prokuratury. Śledczym przekazuje całą swoją wiedzę.
- Denerwuje mnie to, że on nie pozostawia tym dziewczynom wyboru i zastrasza je - mówi im podczas przesłuchania. - Normalnie matka biologiczna ma sześć tygodni, żeby zastanowić się, czy odda dziecko. A on zabiera im noworodka zaraz po porodzie!
11.
marzec, 2013 r.
Policjanci wchodzą do domu Krzysztofa Orszagha o szóstej rano. Najpierw gruntownie przeszukują wszystkie pomieszczenia, a potem wyprowadzają prawnika w kajdankach.
W trakcie przesłuchania Krzysztof Orszagh nie wypiera się swojej działalności. Wręcz przeciwnie: przekonuje, że jego pobudki były szlachetne.
Chciał pomagać bezdzietnym małżeństwom i przyszłym matkom znajdującym się w trudnej sytuacji życiowej, bo "bez jego wsparcia prawdopodobnie dokonałyby aborcji”. On sam równie dobrze mógłby organizować "turystykę aborcyjną” do Czech, ale nie pozwalały mu na to wyznawane wartości.
- Kierowałem się dobrymi intencjami, mając na względzie nie tylko wymiar komercyjny, ale również dobro dziecka niechcianego przez matkę biologiczną - podkreśla.
Podobną argumentację przedstawia potem w rozmowie z dziennikarzem "Newsweeka”, z którym spotyka się już po usłyszeniu zarzutów. - Prawo zostało naciągnięte. Ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Dzięki tym działaniom zostało uratowane ileś tam dzieci. Nie skończyły w zamrażarce, na śmietniku albo jak Madzia z Sosnowca - zaznacza.
Jego tłumaczenia nie robią wrażenia na prokuratorach. Zostaje oskarżony o przeprowadzenie pięciu nielegalnych adopcji. Podobne zarzuty słyszy jego partnerka Weronika.
Para składa wniosek o dobrowolne poddanie się karze. Są gotowi przyjąć dwuletni wyrok więzienia w zawieszeniu i przepadek zarobionych na procederze pieniędzy. Sprzeciw zgłaszają jednak kuratorki dzieci przeznaczanych do adopcji, które domagają się surowszej kary.
Sąd decyduje, że proces rozpocznie się jesienią 2014 r. To się jednak nie dzieje, bo oskarżeni nie pojawiają się na rozprawie.
Mecenas Orszagh znów znika bez śladu.
12.
marzec, 2003 r.
Dekadę wcześniej nie pracuje już jako Rzecznik Praw Ofiar, a doradcą Rzecznika Praw Obywatelskich zostanie dopiero za trzy lata. Teraz przed nim inna misja: na polecenie ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego ma zaprowadzić porządki w stolicy. Dlatego staje na czele specjalnego zespołu mającego udzielać wsparcia ofiarom przestępstw.
"Newsweek” tak pisze o tamtym okresie jego działalności: "Jako urzędnik idzie na wojnę z agencjami towarzyskimi. Donosi prokuraturze na tych, którzy wynajmują mieszkania na burdele, bo wynajęcie mieszkania to ułatwianie prostytucji, a więc przestępstwo – uważa Orszagh. Kiedy prokuratura umarza postępowanie, pisze skargi”.
13.
Szwecja, czerwiec 2014 r.
Znów 2014 rok, tym razem czerwiec. Na komisariat policji w Sztokholmie zgłasza się rozstrzęsiona kobieta. Tłumaczy, że uciekła z domu w Huddinge, niewielkiej szwedzkiej miejscowości na południe od stolicy kraju. Miała być tam więziona i zmuszana do prostytucji.
Nazywa się Iwona i została tu ściągnięta z Polski. Kobiet jest więcej i wszystkie zajmują się tym samym, czyli świadczeniem usług seksualnych. Niektóre z nich przebywają jeszcze w drugim domu w Södertälje.
Procederem, według Iwony, zarządzają dwie osoby: Krzysztof Orszagh oraz Weronika I.
Śledczy traktują sprawę bardzo poważnie. Zakładają podsłuchy na telefonach podejrzanych i wysyłają policjantów do Huddinge oraz Södertälje, aby obserwowali wille wskazane przez Polkę. Szybko udaje się zgromadzić materiał, który potwierdza, że pod Sztokholmem prowadzony jest biznes sutenerski zakrojony na szeroką skalę.
Pod koniec wakacji 2014 r. Krzysztof Orszagh wraz Weronika zostają zatrzymani przez szwedzką policję i osadzeni w miejscowym areszcie. To dlatego nie docierają na rozprawę w Polsce w sprawie handlu dziećmi.
14.
Na współpracę z policją decydują się też inne kobiety świadczącego usługi seksualne. Ich zeznania w połączeniu z zebranym materiałem pozwalają prokuraturze ustalić szczegóły: głównym mózgiem całej operacji był polski prawnik Krzysztof Orszagh.
To on werbował kobiety z Polski za pośrednictwem stron internetowych, takich jak "Roksa” czy "Odloty”. Następnie kupował im bilety do Szwecji, odbierał je z lotniska i kwaterował w jednej z dwóch wynajmowanych w tym celu willi. Jak wynika z relacji kobiet, były świadome w jakim celu tam przyjeżdżały.
Po przylocie Orszagh i Weronika zamieszczali zdjęcia roznegliżowanych kobiet na jednej ze szwedzkich stron z anonsami erotycznymi. Zdjęcia wykonywał sam Orszagh lub wynajmował do tego fotografa.
Schadzki najczęściej odbywały się w domach w Huddinge i Södertälje. Czasem kobiety podróżowały też taksówkami do hoteli lub mieszkań klientów. Niejednokrotnie woził je sam Orszagh lub użyczał im swojego samochodu. Połowa kasy zawsze szła do jego kieszeni.
Łącznie w Szwecji pracowało dla niego piętnaście Polek. On, Weronika oraz współpracujący z nimi trzeci sutener mieli zarobić na całym procederze ponad dwa miliony koron szwedzkich, czyli około miliona zł. Część dochodów pochodziła z Polski, gdzie zdaniem szwedzkiej prokuratury Orszagh miał dodatkowo zajmować się stręczycielstwem ośmiu kobiet.
15.
Początkowo szwedzcy śledczy chcą oskarżyć polskiego prawnika o handel ludźmi, ale kiedy wychodzi na jaw, że niemal wszystkie kobiety były pełnoletnie i pracowały dobrowolnie, zmieniają zarzuty na czerpanie korzyści z nierządu.
Przewertowaliśmy akta postępowania, jakie toczyło się w Szwecji. Opinie kobiet na temat Krzysztofa Orszagha nie są jednoznaczne. Część postrzega go jako "miłą, żartobliwą osobę”, zachowującą z nimi "wręcz przyjacielskie stosunki”. Według innych, podwładne traktował bez szacunku. Jednak z kobiet wprost zeznała, że Orszagh był niezrównoważony i że się go bała.
Inną miał wyrzucić na ulicę, kiedy doszło między nimi do sporu o rozliczenia. Miał ją też wyzywać od "suk” i "dziwek”, a potem grozić, że wszyscy w jej rodzinnej wsi dowiedzą się, czym się zajmuje. Wystraszyła się, bo Orszagh dysponował jej nagimi zdjęciami.
16.
Swoją historię szczegółowo opowiada też Iwona, czyli kobieta, która pierwsza zgłosiła się na policję. Funkcjonariuszom mówi: "nie zdawałam sobie sprawy, w co się pakuję”.
Twierdzi, że w Szwecji miała być być "panią do towarzystwa” - taką, która wychodzi z klientami do teatru albo na kolację. O seksie - przekonuje w zeznaniach - nigdy nie było mowy.
Krzysztof Orszagh miał zjawić się u niej w pokoju już pierwszej nocy i wykrzyczeć: "dziwko, nie jesteś tu po to, żeby spać". Odpowiedziała, że jest zmęczona i musi odpocząć po podróży. Wtedy on nakazał, by następnego dnia "wstała wcześniej” i "zarobiła jakieś pieniądze”. Zgodziła się. Nie miała funduszy, żeby samodzielnie wrócić do domu.
Ale zaraz później postanowiła uciekać. Zauważyła to Weronika, która zażądała zwrotu całej zarobionej kwoty, paszportu oraz telefonu. Iwona zaczęła płakać, ale oddała wszystko. Kiedy dotarła na przystanek autobusowy, poprosiła przypadkową osobę o pomoc. Razem wezwały policję.
17.
Sam Krzysztof Orszagh i tym razem umniejsza swoją rolę. W czasie śledztwa wyjaśnia, że przyjechał do Szwecji w styczniu 2014 r. i początkowo zajmował się sprowadzeniem samochodów do Polski. Interes niespecjalnie się kręcił, więc zdecydował się zarabiać pieniądze w inny sposób.
Orszagh stara się przekonać śledczych, że seks biznes nie okazał się dla niego zbyt intratny, a wszystko wyglądało na lepiej zorganizowane, niż faktycznie było. W rzeczywistości - tłumaczy - istniała niezależna grupa prostytutek, które werbowały się nawzajem. Klientów było niewielu, a dochody niskie. Trudno było mu się utrzymać, więc pożyczał pieniądze, a w sierpniu, tuż przed zatrzymaniem, żył już z oszczędności.
Weronika zeznaje, że faktycznie pomagała Orszaghowi w prowadzeniu interesu, ale nie czerpała z tego realnych korzyści finansowych dla siebie. Poznali się w Polsce, gdzie studiowała prawo i dorabiała jako prostytutka, żeby się utrzymać. Po tym, jak związała się z Krzysztofem, nadal świadczyła usługi seksualne, żeby pomóc mu spłacić długi. To ona wprowadziła go w meandry seks biznesu i pokazała, jak rozkręcić burdel w Szwecji.
Pomagała mu rekrutować dziewczyny, prowadzić księgowość, zamieszczać ogłoszenia. Czasami pełniła też rolę tłumacza. To z jego inicjatywy założyła na siebie kancelarię. Robiła to wszystko z miłości do Krzysztofa Orszagha. Tak naprawdę - zezna - była przez niego wykorzystywana, tak jak inne kobiety.
18.
wakacje 2011 r.
Już po tym, gdy Krzysztof Orszagh zostaje usunięty z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich, ale jeszcze zanim po raz pierwszy zacznie ścigać go prokuratura, próbuje jeszcze swych sił w krajowej polityce - u boku Janusza Korwin-Mikkego.
Sięgamy po artykuł "Rzeczpospolitej” z sierpnia 2011 r., w którym kandydujący na posła Orszagh upomina się o prawa ofiar gwałtu:
"Kandydat Nowej Prawicy Krzysztof Orszagh stwierdził, że w Polsce trzeba znowelizować kodeks postępowania karnego. Bo dziś ofiara gwałtu ma prawo zadawać oskarżonemu pytania, on nie musi jednak na nie odpowiadać. Natomiast ofiara nie może uchylić się od odpowiedzi na pytanie oprawcy”.
Nowa Prawica chce wtedy przywrócić instytucję Rzecznika Praw Ofiar. Orszagh, który sam zajmował to stanowisko w latach 2000-2001, argumentował:
"Instytucja ta działała - udzielała porad prawnych ofiarom przestępstw oraz zapewniała im pomoc psychologiczną”.
Pod koniec artykułu dziennikarze "Rzeczpospolitej” pytają jeszcze czytelników internetowego wydania: "a co Państwo sądzicie o propozycjach Nowej Prawicy?”.
19.
ponownie Szwecja, maj, 2015 r.
Prokuratura nie wierzy w wersję przedstawioną przez Krzysztofa Orszagha. Zgromadzony materiał dowodowy, w tym zeznania kobiet, zabezpieczone i transakcje bankowe wskazują jasno, że prowadził w Szwecji rozbudowany sutenerski biznes.
Jednak już w trakcie procesu szwedzki prokurator składa nowy akt oskarżenia.
Zarzut: podwójny gwałt.
20.
Chodzi o Monikę, jedną z kobiet wykorzystywanych w procederze prostytucji.
Pokrzywdzona o tym, że została zgwałcona, mówi podczas jednej z rozpraw. Zdecydowała się przylecieć do Szwecji, by zebrać pieniądze na spłatę rat za samochód oraz leki dla chorej matki. Wiedziała, na co się pisze, ale nie zdawała sobie sprawy, że w ramach swojej pracy będzie musiała "obsługiwać” też Krzysztofa Orszagha. A ten od początku miał wzbudzać w niej lęk.
Według relacji Moniki do pierwszego gwałtu dochodzi niedługo po przylocie do Szwecji. Orszagh odebrał ją z lotnika i zawiózł do willi. Tam zrobiono Monice sesję zdjęciową. Potem pojechali razem do pobliskiego sklepu na zakupy, ale Orszagh w pewnym momencie skręcił w boczną drogę i zatrzymał się w lesie. Wtedy miał ją po raz pierwszy zmusić do odbycia stosunku.
Drugi gwałt, wedle słów Moniki, wydarzył się kilka dni później na przydrożnym parkingu. Kobieta obawiała się wtedy, że jeżeli nie spełni jego żądań, nie otrzyma zarobionych pieniędzy.
21.
Krzysztof Orszagh nie przyznaje się do zarzutów dotyczących gwałtu. Twierdzi, że Monika zmyśliła całą historię, żeby się na nim zemścić.
Sąd początkowo nie daje mu wiary. Skazuje prawnika na pięć i pół roku więzienia za sutenerstwo i zgwałcenie kobiety. Decyduje się wydalić go ze Szwecji i zakazuje ponownego przyjazdu na dziesięć lat. Za pomocnictwo w sutenerstwie jego partnerka Weronika traci wolność na 8 miesięcy.
Wkrótce dochodzi jednak do zwrotu akcji. W apelacji sąd utrzymuje zarzuty dotyczące sutenerstwa, ale zgromadzone przez prokuraturę dowody na gwałt uznaje za "niewystarczające”.
W pisemnym uzasadnieniu czytamy, że Monika była skonfliktowana z Krzysztofem Orszaghiem na tle finansowym. Świadczyły o tym m.in. sms-y, w których nawzajem sobie grozili - ona, że powiadomi policję o jego działaniach, a on, że upubliczni jej prywatne zdjęcia. A więc: teoretycznie miała powód, by się mścić.
"Aby oskarżony został skazany za to przęstepstwo, dochodzenie prokuratury powinno ponad wszelką wątpliwość wykazać jego winę” - argumentował sąd decyzję o uniewinnieniu prawnika.
Prosimy szwedzkiego prokuratora Larsa Ågrena o opinię na temat ostatecznego wyroku. Mówi nam krótko: "Wciąż uważam, że wyrok w pierwszej instancji był słuszny, a Krzysztof Orszagh powinien ponieść odpowiedzialność także za gwałt”.
Kara dla Krzysztofa Orszagha zostaje jednak zmniejszona do 3 lat i 6 miesięcy więzienia.
22.
Z kolei w Polsce pod koniec 2018 r. zapada w końcu wyrok w sprawie nielegalnych adopcji.
Sędziowie nie wierzą w dobre intencje Orszagha. W uzasadnieniu podkreślają, że przeczą im zeznania wszystkich świadków, którzy mieli z nim kontakt.
"Z zeznań tych wynikało, że jest on osobą nieszanującą ludzi, traktującą ich przedmiotowo i że powoduje nim przemożna chęć zysku. Również składając wyjaśnienia Krzysztof Orszagh wypowiadał się o różnych osobach z dużą dozą pogardy - zwłaszcza matkach chcących oddać swoje dzieci” - podkreśla sąd.
I skazuje go na prawie pięć lat więzienia. Później Sąd Apelacyjny zmniejsza ostatecznie karę do dwóch lat.
23.
wiosna, 2024 r.
- No więc my - mam na myśli część starszych pracowników - dobrze pamiętaliśmy pana Orszagha ze starych czasów. Byliśmy przerażeni, gdy do nas trafił i jesteśmy cały czas - mówi członek personelu Szpitala Bielańskiego w Warszawie.
- Nie chodzi nam o to, że łamał prawo. Odsiedział swoje. Ale to były przestępstwa wymierzone w kobiety, w naszej opinii dyskwalifikujące do pracy na takim oddziale jak nasz - dodaje.
Na ogólnopolskim serwisie rekrutacyjnym GoldenLine Krzysztof Orszagh przedstawia się jako dyplomowany pielęgniarz z dużym doświadczeniem zawodowym zdobytym m.in. w Centralnym Szpitalu Klinicznym Akademii Medycznej oraz zespole pogotowia ratunkowego.
"Mam wykształcenie wyższe prawnicze i doświadczenie w mediacjach, prawie rodzinnym i zarządzaniu zespołem, a także koordynowaniu pracowników poza Polską” – czytamy w opisie na jego profilu.
Nie wspomina, że "koordynowanie pracowników poza Polską” dotyczyło agencji towarzyskich.
24.
W Szpitalu Bielańskim w Warszawie Krzysztof Orszagh zatrudnił się w zeszłym roku - wedle naszych rozmówców - właśnie jako pielęgniarz.
Najwięcej styczności ma mieć z chorującymi psychicznie młodymi kobietami w ciąży albo takimi, który już urodziły i mierzą się depresją poporodową bądź stanami ciężkiej psychozy. - Nimi najbardziej jest zainteresowany - mówi nasz rozmówca.
Jak zachowują się takie pacjentki na co dzień? - dopytujemy.
- Często chodzą nago, rozbierają się. Nie panują nad sobą i wymagają stałej opieki, w tym stosowania środków przymusu bezpośredniego - słyszymy. - I jeszcze jedno: bez wątpienia łatwo nimi manipulować.
- Nieraz widzimy, że stoi i po prostu gapi się na te dziewczyny. Jest bardzo obserwujący i bardzo podejrzliwy - opowiada pracownik Szpitala Bielańskiego.
Od jednej z osób słyszymy, że część pracowników Orszagha się boi. Opowiada nam różne historie: pielęgniarzowi, z którym mieszkał w tym samym hotelu pracowniczym, miał powiedzieć, by ten lepiej nie zamykał się z nim w jednej windzie, bo może stać mu się krzywda.
Pielęgniarkę miał ostrzec: "nie patrz się tak na mnie, bo ci oczy wypatroszę”.
Lekarkę komplementował za zapach perfum: "są takie seksualne…”.
Jednak z pewnością nie wszyscy w szpitalu mają o nim złe zdanie. Za pośrednictwem znajomego lekarza udaje nam się zdobyć opinię jednej z lekarek zatrudnionych na oddziale psychiatrycznym Szpitala Bielańskiego. Potwierdza, że Orszagh u nich pracuje. Ale jej zdaniem z pracy wywiązuje się należycie, a negatywne opinie o nim uważa za przesadzone.
25.
Próbujemy spotkać się z Krzysztofem Orszaghiem i skonfrontować go z niepochlebnymi opiniami na jego temat. Może są zmyślone, może ktoś przekręcił albo opacznie zrozumiał jego słowa? Może, w relacjach z innymi ludźmi, wciąż ciąży nad nim mroczna przeszłość.
O pomoc w skontaktowaniu się z nim prosimy rzeczniczkę Szpitala Bielańskiego Karolinę Jakobsche. Otrzymujemy krótką odpowiedź, że szpital "nie jest upoważniony do przekazywania prywatnych numerów telefonów".
W kolejnym mailu wyjaśniamy, że prosimy wyłącznie o przekazanie Krzysztofowi Orszaghowi informacji, że w związku z przygotowanym artykułem, chcemy z nim porozmawiać. Po tej wiadomości rzeczniczka szpitala niespodziewane zapada się pod ziemię. Później przez wiele dni nie odbiera od nas telefonów i nie odpisuje na SMS-y.
Dzwonimy więc bezpośrednio na oddział. Telefon odbiera kobieta, która się nie przedstawia. Jest być może pielęgniarką. Pytamy, czy pomoże nam skontaktować się z Krzysztofem Orszaghiem. "Nie wiem…” - słyszymy w słuchawce wyraźnie wystraszony głos.
Dopytujemy, czy Orszagh jest na miejscu i kiedy zjawi się w szpitalu, byśmy mogli z nim porozmawiać. Rozmawiająca z nami kobieta wydaje się być sparaliżowana. W końcu bez wyjaśnienia rzuca słuchawką.
Ordynatorem oddziału jest prof. Michał Lew-Starowicz, syn legendarnego seksuologa Zbigniewa Lwa-Starowicza. O Krzysztofie Orszaghu też nie chce z nami rozmawiać. A gdy pytamy go o zastrzeżenia, jakie w związku z zatrudnieniem nowego pielęgniarza mieli kierować do niego podwładni, zaprzecza, by ktokolwiek mu się skarżył.
26.
Czy każdy w życiu zasługuje na drugą szansę?
- Bez wątpienia - mówi nam dr Agnieszka Dąbrowska z warszawskiego ośrodka "Relacje”, znana polska psychiatrka. - Ale na tym świecie jest bardzo wiele różnych zawodów. Nie każdy musi pracować z pacjentami, a już zwłaszcza nie każdy powinien pracować z pacjentami szpitala psychiatrycznego. To są osoby, które wymagają szczególnej uważności, szacunku, wrażliwości. A te wyroki, które przytaczacie, są emanacją traktowania drugiego człowieka jak przedmiot - mówi nam dr Dąbrowska.
- Jestem wstrząśnięta tą historią. Człowiek, który ma na koncie sutenerstwo i handel dziećmi nie powinien opiekować się pacjentami. A ci chorujący psychicznie szczególnie potrzebują empatii i podmiotowego traktowania.
- Żeby rzetelnie ocenić tę sytuację, dobrze byłoby poznać stanowisko kierownictwa szpitala, czyli osób odpowiedzialnych za zatrudnienie tego pana - mówi nam prof. Piotr Gałecki, krajowy konsultant w dziedzinie psychiatrii - Co nimi kierowało, jakie mieli motywacje?
Ale dodaje: - To pewnością wymaga szczegółowej analizy. Z jednej strony nie chcemy stygmatyzować człowieka, który był w więzieniu i już odbył karę. A z drugiej - nie da się ukryć, że ta sprawa jest bardzo trudna. Cóż, stąpamy po kruchym lodzie.
epilog
17 czerwca 2024 r. udajemy się osobiście do Szpitala Bielańskiego w Warszawie. Krzysztof Orszagh akurat ma zmianę i przebywa na oddziale psychiatrycznym. Chcemy z nim porozmawiać.
Jedna z pracownic pozwala nam wejść do środka. Pierwsza napotkana lekarka obiecuje, że przekaże pielęgniarzowi Krzysztofowi, który przebywa w drugiej części korytarza, naszą prośbę o spotkanie. Czekamy kilkanaście minut, w końcu zjawia się jej koleżanka, krzyczy, że mamy opuścić szpital, a pytana o wyjaśnienie swojego zachowania, odwraca głowę, rozpoczyna rozmowę z inną lekarką, aż w końcu zostawia nas samych.